Możemy
stracić miłość, tak, to nie zależy jedynie od nas, ale od nas zależy, by nie
stracić wiary w miłość.
ROZDZIAŁ
I
EWA
Szła
niespiesznie uliczkami warszawskiej Starówki, jak zwykle oczarowana klimatem
tego miejsca. Miała swoją ulubioną trasę, która omijała przepełniony turystami
Rynek. Tutaj było cicho i spokojnie, a widok na Wisłę i daleką Pragę zapierał
dech w piersiach stęsknionej za nim Ewie Kotowskiej.
Tak,
uwielbiała Australię z jej słońcem i ciepłem. Z pogodnymi ludźmi, którzy
uśmiechają się do ciebie, nieznajomej, bo po prostu lubią się uśmiechać. Tam,
na dalekich antypodach – w pewnym sensie wygnana z ojczyzny – poczuła się w
końcu bezpiecznie. Swój dom nad oceanem, który nie do końca był jej domem,
uwielbiała również. Szukała go długo, bo też trudno było znaleźć miejsce
marzeń: z dużymi, jasnymi pokojami, sypialnią i salonem, których okna wychodzą
na roziskrzony bezmiar wód, z pełnym kwiatów i kwitnących drzew ogrodem,
wreszcie z pawilonem, w którym Ewa będzie marzyła i pisała, pisała i marzyła.
Gdy w końcu agent nieruchomości przywiózł ją tutaj, do VillaRosy, poczuła całym
sercem, że znalazła swój azyl. Miejsce, które zastąpi jej utracony po raz
kolejny dom daleko stąd.
Podpisała
umowę na wynajem, wpłaciła aukcję, czynsz za pół roku z góry i… odżyła. Nad
oceanem, pod rozkosznym australijskim słońcem, z dala od tych, co krzywdzą po
prostu odżyła.
Jednak
Polskę kochała sercem Polki-patriotki. I za nic tej miłości, a więc tęsknoty,
wykorzenić z duszy nie mogła. Nieraz, siedząc na tarasie swego pięknego domu,
otulona w ciepło, jasność i ciszę, zastanawiała się, czy nawet zżymała: „Co cię
gna na drugi koniec świata? Do miejsc, które przywracają bolesne wspomnienia?
Do ludzi, którzy nie lubią samych siebie, nie można więc wymagać, by lubili
kogoś więcej?”. I nie znajdowała odpowiedzi na te pytania. Gdy więc tęsknota
stawała się nie do zniesienia, pakowała się w jedną niewielką walizeczkę,
wsiadała do pierwszego z czterech samolotów i już trzydzieści parę godzin
później lądowała w Warszawie, z uśmiechem słuchając swojskich przekleństw,
które rodacy używają zamiast przecinków.
Za
kilka tygodni Ewa zatęskni do ciszy i spokoju Australii, wsiądzie więc w
samolot – pierwszy z czterech – by po niemal dwóch dobach z westchnieniem ulgi
lądować w tropikach, ale teraz szła ulicami Starego Miasta i, po australijsku,
bo to zdążyło jej wejść w krew, uśmiechała się do nielicznych przechodniów. A
jeśli ich nie było, to po prostu do świata. Marzec w Polsce, szczególnie tak
ciepły i słoneczny jak w tym roku, potrafił zachwycić…
Zaś
Australia… zaśmiała się, ale tylko w duchu. W Polsce osoba, która śmieje się do
siebie jest uważana za chorą i „Tworki czekają”. Tam, na dalekich antypodach
możesz śmiać się i tańczyć na ulicy. Spojrzą na ciebie z sympatią i pobłażaniem.
Kwiat plumerii we włosach? W Polsce – nawet nie przyszłoby jej to do głowy, bo
przecież „każda wariatka ma w głowie kwiatka”, tam: uśmiecha się każdy, kto
ciebie z tym kwiatkiem w głowie widzi. A jednak w tym raju na ziemi nie jest
tak różowo, jak piszą. Australia… inny świat. Świat kontrastów. „Australia nie
wybacza błędów”, takie hasło przyświeca dziś Ewie, dwa lata temu rojącej sobie,
że trafiła do nieba. Po tym, jak umierała na dengę… po tym, jak śmiertelnie
wystraszył ją wąż w łazience, włochaty pająk w jej własnym bucie i rekin, może
trzydzieści metrów od jej domu, w wodzie po kolana, po tym wszystkim
nienawidziła swoją nową ojczyznę, ale i kochała. Bo mimo dengi, węży i rekinów
dawała jej poczucie bezpieczeństwa… Coś absolutnie niezbędnego do życia… Czy
można być szczęśliwym, żyjąc w stałym zagrożeniu?
Ewa
nie mogła. Dlatego od ładnych paru lat tutaj, w ojczyźnie robiła sobie wakacje,
tam, na antypodach odnalazła swoją przystań.
Tak
rozmyślając szła Krakowskim Przedmieściem.
Minęła
jakąś demonstrację pod Pałacem Prezydenckim – nie wiedziała jaką, po co i o co
i niewiele ją to obeszło. Jednym zawsze będzie źle, innym zawsze lepiej, bez
względu na ustrój polityczny. Ona głosowała jak jej sumienie podpowiadało w
każdych wyborach i na tym jej obowiązek obywatelski się kończył. Kilka kroków
dalej zastanawiała się, czy nie wstąpić do Wedla na filiżankę obłędnej
czekolady z płatkami róż, zerknęła na wyświetlacz telefonu, do spotkania z
Konradem miała jeszcze godzinę. Zdąży i wypić czekoladę, i spacerem dotrzeć do
Zapiecka, ale… coś ją gnało naprzód. Jakiś głos z głębi duszy kazał jej iść
dalej.
I
nagle… zrozumiała dlaczego. Stanęła, zadarła głowę i z niedowierzaniem wbiła
wzrok w baner na drugim piętrze ślicznej kamieniczki, której okna wychodziły na
zalaną słońcem ulicę.
„Na
sprzedaż, tel…” głosiły czarne litery na żółtym tle. Nie byłoby w owym ogłoszeniu
nic dziwnego – takich banerów wiszą setki jak kraj długi i szeroki – gdyby nie
fakt, że te umieszczono w oknie mieszkania, należącego przed kilkoma
dziesięcioleciami do męża babci Stefanii.
Ewa
zamrugała, jakby to co widzi mogło być snem. Ale nie! Baner jak wisiał, tak
wisi! Mieszkanie, które Stefania opisała w pamiętniku było na sprzedaż! Ręka
sama wydobyła z torebki telefon. Palce same wystukały numer.
-
Dzień dobry, jak w sprawie mieszkania – głos sam, bez udziału Ewy, serio!,
wydobył się z jej krtani. Dlaczego samo? Bo umysł i rozsądek na wszelki wypadek
się wyłączyły. Ewy nie stać było nawet na gzyms owej kamieniczki, co dopiero
mówić o mieszkaniu w owej…
-
Właśnie stoję pod domem i patrzę w okna – odpowiedziała. – Jeśli jest taka
możliwość, mogę obejrzeć je w tej chwili.
Była.
Ciężkie,
oszklone drzwi ustąpiły, gdy tylko rozległ się brzęczyk domofonu. Ewa nie
weszła, a wfrunęła na drugie piętro. Tam, w drzwiach, już czekała na nią
właścicielka. Zaskoczona, ale przyjaźnie uśmiechnięta. Zaprosiła do środka i…
Ewa nagle poczuła, całą sobą poczuła, że jest u siebie. Że chce tutaj zostać.
Mieszkanie,
dwupokojowe, wysokie, o wielkich oknach, przez które wpadały potoki słońca,
było nieco zaniedbane, prawdę mówiąc nadawało się li tylko do remontu, ale Ewa
nie zważała ani na poczerniały miejscami parkiet, ani na przybrudzone ściany.
Wodziła po nich ręką i miała pewność, że pół wieku wcześniej to samo czyniła
jej ukochana Bunia. Przechodziła z pokoju do pokoju, stanęła na progu kuchni i
czuła, niemal namacalnie, roześmianą obecność babci Steni.
-
Jest cudne. Już je kocham – wyszeptała, patrząc roziskrzonymi oczami na
właścicielkę.
-
To dobre miejsce. Byliśmy tu z mężem szczęśliwi – odparła starsza kobieta.
Jej
mąż nie żył. Zmarł niedawno, pozostawiając ją w pełnej smutku żałobie. Z
mieszkaniem, szczególnie tym, trudno się jej będzie rozstać, bo przeżyli tu
pięknych parędziesiąt lat, ale po prostu nie było jej stać na jego utrzymanie.
Nie odda jednak swego domu w pierwsze lepsze ręce, co to, to nie! Szuka godnego
nabywcy.
-
Pani nadawałaby się jak nic – dodała, obdarzając Ewę ciepłym uśmiechem.
Kobieta
próbowała odpowiedzieć tym samym, ale… cena za pięćdziesięciometrowy
apartament, nawet zaniedbany, na najpiękniejszej ulicy w Polsce musiała być
obłędna.
-
Przepraszam, że zawracam głowę – odezwała się. – Moja babcia mieszkała właśnie
tutaj podczas wojny i zaraz po. Musiałam, po prostu musiałam wstąpić i…
spróbować.
Zaczęła
cofać się do drzwi.
-
Nawet nie zapytała pani o cenę, pani Ewo – zauważyła właścicielka. – Ewa
Kotowska, moja ukochana pisarka, prawda?
Uśmiechnęła
się i lekko zmieszała jak zawsze, gdy ktoś na ulicy – czy w mieszkaniu na
sprzedaż – ją rozpoznawał. Padła kwota… Niezbyt wygórowana. Czy możliwe, że…?
Ewa
zarabiała na swoim pisarstwie naprawdę przyzwoicie, ale gros z tych pieniędzy
szło na utrzymanie domu w Australii. Nie było to najtańsze miejsce na świecie.
Tutaj,
w Polsce, dorobiła się jedynie „budki na narzędzia”. Tak mówiła o swoim domku,
wielkości chusteczki do nosa, który miała na własność. Stał sobie nad Liwcem i
był… cóż… po prostu był. Ani duży, ani piękny, ale jej własny. Gdy któregoś
dnia dziennikarka z jakiegoś czasopisma zapytała Ewę, jak mieszka polska Nora
Roberts, czy również ma pałac nad oceanem w pięknym ogrodzie? Ewa roześmiała
się – a wtedy nawet jeszcze nie marzyła o australijskim raju – i odrzekła, że
mieszka w domku, który mógłby być co najwyżej budką na narzędzia przy pałacu
Nory Roberts. Nie miała specjalnych kompleksów na tym punkcie, była szczęśliwa,
że po tylu latach bezdomności w ogóle ma coś na własność. Nie przywiązywała się
do miejsc, z własnego doświadczenia wiedząc, że mogą cię wyrzucić z domu ot
tak, na pstryknięcie. I cztery ściany, które były całym twoim światem, które z
miłością urządzałaś, w których wiłaś gniazdko nagle, z dnia na dzień, musisz
opuścić… Była więc wdzięczna domkowi w Urlach-City, swojej „budce na
narzędzia”, że w ogóle go ma. Czyżby mogła zamienić go na mieszkanie Stefanii?
To właśnie? Którego ścianę głaszcze w tej chwili lekko drżącą dłonią?
Jeśli
sprzeda domek, będzie miała na pierwszą wpłatę. Bank bez problemu powinien
udzielić jej kredytu. Więc…
-
Bardzo chciałabym kupić to mieszkanie – rzekła z głębi duszy.
-
Widzę, pani Ewo. – Właścicielka uśmiechnęła się ponownie. – Ja z kolei bardzo
chciałabym przekazać je w pani ręce.
-
Ale… - jeszcze się wahała, jeszcze rozum uciszał oszalałe z radości i
podekscytowania serce. Wreszcie powiedziała słowa, które już raz padły. W
chwili, gdy ujrzała swoją przyszłą ukochaną Poziomkę, domek na leśnej polanie:
- Dobrze. Jeśli poczeka pani aż ogarnę sprawę sprzedaży domu, kupię to
mieszkanko i będę tu szczęśliwa.
Nagle
poczuła ogromną radość. Aż ją zatkało z niedowierzania, że oto z miejsca
zdecydowała się na takie mieszkanie – ludzie, przecież tego nie planowała!! – i
ze szczęścia. Właścicielka nie wahała się również ani chwili:
-
To mieszkanie czekało na panią. Ja więc poczekam, aż będzie pani gotowa je
kupić.
-
Nie mam nawet na zaliczkę.
-
Poczekam.
Parę
chwil później Ewa na uginających się nogach stała z powrotem na Krakowskim
Przedmieściu i patrzyła w okna na drugim piętrze. Pani Hania właśnie zdejmowała
baner. Pomachała jej ręką. Ewa uniosła dłoń, uśmiechnęła się i wyszeptała: -
Babciu, ty też byś tego chciała, prawda? Czuję się, jakby wracała do rodzinnego
gniazda…