"Gwiazdka z nieba" - początek


PROLOG

Betlejemka – piękna stara chata, stojąca na rozległej polanie w samym sercu gór – w ten wigilijny wieczór była cicha i pusta. Tego właśnie potrzebował: ciszy. Pustkę przyniósł ze sobą w sercu…
Kilka minut wcześniej skończył czytać list, który wstrząsnął nim do głębi i roztrzaskał jego mały, w miarę uporządkowany wszechświat.
Narzucił na ramiona kurtkę i ruszył do drzwi schroniska, w którym dziewczęta szykowały wigilijną kolację.
– Wychodzisz? – Jedna z nich, pszenicznowłosa piękność, która przez cały dzień zerkała na niego spod firany długich rzęs, odezwała się w momencie, gdy otwierał drzwi.  – Masz dyżur?
Pokręcił głową. Dyżur jako ratownik TOPR zaczynał jutro z rana.
– Chcę pobyć sam ze sobą.
– Coś się stało? – zaniepokoiła się.
Ponownie zaprzeczył. Próbował uśmiechnąć się uspokajająco.
– Czasem tak mam: potrzebuję samotności.
Skinęła ze zrozumieniem głową. Ludzie gór są inni niż reszta świata, ale…
– Wrócisz na Wigilię? W ten jeden jedyny wieczór nikt nie powinien być sam…
– Nie wiem, kiedy wrócę. – Raz jeszcze posłał jej przepraszający uśmiech i dodał: – Nie czekajcie na mnie z wieczerzą.
Kiwnęła głową i już miała wrócić do koleżanek, gdy… zarzuciła mu ręce na szyję, ucałowała w szorstki policzek, wyszeptała: „Wszystkiego najlepszego, bądź szczęśliwy”, i już jej nie było.
Ten miły gest powinien rozkruszyć lód w jego sercu, a przynajmniej go stopić, ale list, który miął w dłoni wbitej w kieszeń, mroził je na powrót.
Wyszedł w mroźny wigilijny wieczór…

Do Betlejemki miał niedaleko. Widział stąd jasno oświetlone okna schroniska. Chwilę patrzył w nie, czując smutek i tęsknotę za życiem, które nigdy nie będzie już takie samo, po czym wszedł do środka.
Wciągnął do płuc miły, znajomy, zapach drewna. Włączył światło, bo zmierzch zapadał szybciej, niż można się było spodziewać. Znad szczytów gór wiatr pędził ciemne chmury.
W momencie, w którym zdejmował kurtkę i podchodził do kominka, by w nim rozpalić, pierwszy podmuch zamieci załomotał w okna.
„Dobrze, że to Wigilia” – pomyślał. „Szlaki są zamknięte. Góry nie odbiorą dziś daniny z życia”.

Zagotował wodę. Bez pośpiechu zalał herbatę wrzątkiem. Usiadł przy stole, z kubkiem w dłoniach i zapatrzył się w okno. Zamieć przybierała na sile, dokładnie tak jak burza uczuć w jego sercu.
List, który wyjął z kieszeni i rzucił na stół, przyciągał spojrzenie. Domagał się ponownego przeczytania. Ale jeszcze nie teraz, nie w tej cichej godzinie. Jeszcze można było udawać, że wszystko jest tak, jak było, zanim wyruszył w góry…
Jak długo siedział zatopiony we wspomnienia? Nie wiedział. Nie patrzył na zegar. W kominku płomienie skakały po bierwionach. Za oknem trwała zamieć, tutaj słychać było tylko trzask ognia. On zastygł z czołem wspartym na splecionych dłoniach, ni to w modlitwie, ni w zamyśleniu.
Wreszcie uniósł głowę. „Weź się w garść!” – nakazał sobie i spojrzał w okno. Może wrócić do schroniska? Dziewczyny na pewno czekają z wieczerzą, mimo że… zamarł nagle, wzrok mu się wyostrzył jak u jastrzębia. Za oknem… Zbliżył twarz do szyby. I poderwał się nagle.
– Cholera – rzucił, chwytając kurtkę.
W biegu nałożył ją, zapiął suwak i już szarpał się z drzwiami, w które wściekle łomotała śnieżyca. Nikłe światełko, które wypatrzył przed chwilą, zgasło. Mogło to być złudzenie – na pewno było! Nie widział w tej chwili własnej dłoni, tak gęsty sypał śnieg! – ale też ktoś mógł potrzebować pomocy. A on był ratownikiem! Bez namysłu ruszył w tamtym kierunku. Światło zamigotało ponownie. Tak! Jednak ktoś przedziera się przez zamieć! Przyspieszył, chociaż marsz przez śniegowe zaspy, z wichrem siekącym po twarzy, wdzierającym się pod kaptur i kołnierz, doprawdy nie był łatwy. Ale góry nie są łatwe. Za to je właśnie kochał: za ich majestat, niedostępność, surowość. On był młody, śmiały i ambitny, kochał zdobywać szczyty. Tatry zaś lubiły takich jak on. Lubiły ich wabić. I łamać.
Dopadł skulonego kształtu. Szarpnięciem poderwał w górę. Chłopak, młody, najwyżej osiemnastoletni… Oczami wybałuszonymi z przerażenia, półprzytomnymi z szoku wpatrywał się w twarz ratownika.
– Możesz iść?! – krzyknął do niego. – Chata jest blisko, dasz radę?!
Tamten przytaknął. Chwycił go jedną ręką wpół, drugą zarzucił sobie na ramiona i ruszyli, krok za krokiem, torując sobie drogę przez sypki, głęboki śnieg.
– Dzi…dzi… – próbował wykrztusić uratowany wędrowiec, ale on przerwał mu sucho:
– Podziękujesz później. Pij. – Wetknął mu w drżące dłonie kubek z gorącą herbatą.
– Dziewczyna! – wyrzucił chłopak. – Tam, na szlaku została dziewczyna!
Zmartwiał po raz drugi. W Wigilię?! W taką zamieć?! Ktoś jeszcze w górach?! Poszalały te dzieciaki?!
– Czekaj tutaj – rzucił do chłopaka. – Dorzucaj polan do kominka. Wrócę z nią.
„Albo nie wrócę” – dodał w myślach, zapinając kurtkę szczelniej, nasuwając kaptur na głowę ciaśniej, podwijając kołnierz wyżej, by zasłonił twarz.
Zanim wyszedł w ciemną, mroźną, smaganą wichrem i śniegiem noc, wezwał pomoc. Może jej potrzebować.

Ostre igły lodu, bo to nie był już śnieg, a marznąca mżawka, siekły go po twarzy. Nie widział dalej niż na wyciągnięcie ręki. Światła Betlejemki zgasły niemal natychmiast. Jak odnajdzie zaginioną dziewczynę? Nie miał pojęcia. Wiedział tylko, że nie może odejść zbyt daleko od chaty, bo sam się pogubi. Szlak był oznaczony – owszem – starymi tyczkami maźniętymi łuszczącą się farbą. Może w słoneczny dzień byłby widoczny, ale nie teraz. Musiał zdać się na samego siebie, na instynkt człowieka gór.
Brnął przez zamieć, jakimś cudem trafiając na kolejne oznaczenia. Może przy którymś z nich kuli się zagubiona dziewczyna? Może na nią trafi?
Po długich dwóch kwadransach, cały czas na szlaku, mignęło mu w ciemnościach nikłe światełko. I czerwona kurtka, która zalśniła dwoma odblaskami w strumieniu jego latarki. Przyspieszył, chociaż marsz przez zapadający się pod nogami śnieg był mordęgą. Dopadł skulonego kształtu. Dziewczyna podniosła na niego półprzytomne oczy. Sine usta ułożyły się w jakiś wyraz, ale nie zdołała powiedzieć nic.
On też bez słowa, bo przez wycie wiatru i tak nie słyszeliby siebie nawzajem, postawił ją na nogi. W tym momencie poleciała bezwładnie w śnieg. Zemdlała. Pochwycił ją na ręce. Nie miał wyboru, musiał zanieść dziewczynę do chaty.
Brnął przez śnieg i zawieję, niosąc na rękach gasnące życie. Musiał zdążyć. Musiał donieść dziewczynę tam, gdzie będzie bezpieczna, zanim płomień, który tlił się w niej ostatkiem sił, zgaśnie całkiem. Z trudem stawiając kolejne kroki, dotarł do skalnego załomu. Tu mógł złapać oddech. Tu wicher nie wwiercał się w mózg, zamieć nie miotała w twarz miriadów igieł.
Złożył dziewczynę na śniegu, objął ją mocno, przytulił do piersi, pragnąc oddać jej trochę swojego ciepła. Uniosła powieki, spojrzała mu w oczy, znów próbując coś powiedzieć.
– Będzie dobrze, wytrzymaj – w jego głosie zabrzmiała prośba, tak, ale i nakaz. – Musisz się trzymać. Jestem przy tobie.
Kiwnęła głową. Powieki opadły. Dotknęła policzkiem jego policzka.
„Mógłbym tak zostać” – przemknęło mu przez coraz bardziej zmęczony umysł. „Z nieznajomą dziewczyną w ramionach…”
Poderwał głowę, potarł twarz dłonią. O mało co by nie zasnął! A to znaczyło śmierć i dla niego, i dla niej.
– Chodź, musimy iść dalej. – Potrząsnął nią. Głowa opadła jej bezwładnie. W panice poklepał ją po policzku. – Nie możesz umrzeć! Otwórz oczy, słyszysz?!
Uniosła powieki może na milimetr. Odetchnął z ulgą. Żyła. Jego wysiłek nie szedł na marne. Podniósł się i ruszył dalej, krok po kroku, coraz bardziej przygniatany ciężarem dziewczyny. Nawet przez sekundę nie pomyślał, że może ją zostawić, ratować samego siebie…
Światła w oknach chaty przywitał jak najpiękniejszy bożonarodzeniowy prezent. Jakby dostał od losu drugie życie. Chłopak, który doszedł już widać do siebie, otworzył drzwi w momencie, gdy przed nimi stanął. Chwycił dziewczynę z jego mdlejących rąk. Poniósł do środka.
Mógł odpocząć. Mógł opaść na krzesło, oprzeć głowę na ramionach i…
Zamknął oczy tylko na chwilę.
– Proszę pana, panie ratowniku! – głos chłopaka wyrwał go ze stanu półomdlenia. – Ona mówi, że tam jest ktoś jeszcze! Jej chłopak został na szlaku!
Zacisnął powieki. To nie może być prawda… nie dziś, na miłość boską, nie teraz…
Wstał i ledwo poruszając nogami, podszedł do łóżka, gdzie nakryta kołdrą i kocem leżała blada jak śmierć, wstrząsana dreszczami dziewczyna.
– Proszę… proszę… on tam został… mój chłopak… – zaszeptała, widząc pochylającą się ku niej twarz ratownika. – Musisz po niego wrócić… musisz go uratować… – Chwyciła go za rękę. Jej oczy, lśniące w blasku ognia, a może od łez, błagały bez słów.
„Musisz go uratować…”
Bez słowa, tak jak poprzednio, zawrócił do drzwi. Chłopak, blady z przestrachu, podał mu kubek herbaty. Parząc sobie usta, wypił ją niemal jednym haustem i czując przypływ sił, zapiął suwak kurtki, wysoko, naciągnął kaptur na mokre włosy, raz jeszcze połączył się z bazą, zarzucił na ramiona plecak, dokładnie dopinając jego sprzączki  i wyszedł, po raz trzeci, wprost w lodowate objęcia wichru.
Znów szedł niemal na oślep, wypatrując oznaczeń szlaku. Krok za krokiem. Tylko żelazna siła woli i to, do czego został powołany: nieść pomoc zagrożonym istnieniom, zmuszały go do stawiania kolejnych.
Minął skalny załom, gdzie odpoczywał z dziewczyną, i szedł dalej. Minął miejsce, gdzie prawdopodobnie ją znalazł, i szedł dalej. Jeszcze kwadrans i będzie musiał zawrócić…
W tym momencie, gdy dotarło doń, że trzeba będzie się poddać, parę metrów przed sobą ujrzał skulony pod skalnym nawisem, ludzki kształt. Poruszył się. Wyprostował.
- Hej! Tu jestem! – Zaginiony pomachał do niego ręką.
Odetchnął. Z chłopakiem nie było źle. Jeszcze tylko zabrać go ze sobą do Betlejemki i…
I wtedy dobiegło go urywane wołanie.
– Ratunku! Rat…
Zatrzymał się w pół kroku. Zwrócił twarz w tamtym kierunku, nasłuchując.
Naprawdę ktoś krzyczy czy to wycie wiatru?
– Pomocy! Ratunku! – dobiegło ponownie.
Bez namysłu skręcił w stronę wołania. Dał krok, drugi, trzeci i nagle… poczuł, jak śnieg usuwa mu się spod nóg.
Czy los – w tę noc, w Wigilię Bożego Narodzenia – może karać za dobre uczynki, za odruch serca?
Może.
Młody mężczyzna krzyknął. I runął w przepaść.

ROZDZIAŁ I

Niektórzy ludzie, choćby mieli wszystko, nigdy nie będą szczęśliwi. Inni nie mają nic, a potrafią cieszyć się życiem. Nataniel Domoradzki należał do tych drugich.
Właśnie stracił dom: piękne, chociaż niewielkie mieszkanie w starej, zdobionej stiukami kamienicy, gdzie babcia Nataniela mieszkała od czasów powojennych, jego mama tu się urodziła, a on sam spędził w owych trzech słonecznych pokojach wspaniałe, wypełnione przygodami dzieciństwo. Dziś musiał pożegnać się z domem rodzinnym, do którego jednak po śmierci mamy stracił serce.
Spakowanie ciuchów, sprzętu i pamiątek zajęło mu zaledwie godzinę. Domoradzcy nigdy nie byli bogaci, nie dorobili się precjozów ani cennych antyków. Skromny majątek odziedziczony po babci pochłonęła rehabilitacja Nataniela, bo Anna, jego mama, ze wszystkich sił walczyła o zdrowie syna. Dzisiaj oprócz kilku kartonów zapakowanych do wysłużonego opla nie miał więc nic.
„Nie!” – pomyślał, siadając za kierownicę. „Właśnie dostałem coś bezcennego: wolność! Nic mnie w tym miejscu nie trzyma. Przede mną reszta życia i cały świat. Wyświadczyłeś mi, gangsterze, przysługę!” – To padło pod adresem kamienicznika. Było wiadome wszem wobec, jakimi metodami facet  pozbył się lokatorów z innych budynków.
Nataniel po raz ostatni spojrzał w okna swego domu. Przez chwilę wydawało mu się, że w jednym z nich stoi mama i posyła mu buziaka, jak co dzień, gdy szedł do szkoły. Ale ulotne wrażenie rozwiało się jak sen. Mama nie żyła.
Nataniel zatrzasnął drzwi samochodu. Przekręcił kluczyk w stacyjce.
– No, opelku – klepnął kierownicę – nie zawiedź mnie. Musimy znaleźć jakieś przytulisko.
Dwie i pół godziny później, nigdzie się nie spiesząc – nie miał przecież do czego – minął Myszyniec, a zaraz potem granicę dwóch województw. Rozciągała się przed nim Kraina Tysiąca Jezior.

Nataniel zatrzymał się na leśnym parkingu, pustym i cichym w ten wiosenny, czwartkowy dzień, niemal się zachłysnął powietrzem pachnącym żywicą, świeżo skoszoną trawą i ciepłym deszczem. Mazury szeroko i gościnnie otwierały przed młodym mężczyzną swe wierzeje. Nagle zrozumiał, że tak miało być. Zawsze pragnął tu przyjechać. I zostać.
Posiedział parę chwil na ławce zbitej z surowych bali. Z przymkniętymi oczami słuchał szeptu wiatru, świergotu ptaków, szelestu liści… Byłby szczęśliwy, gdyby nie smutek spowijający duszę  niczym gęsta mgła.
Mama…
– Bardzo za tobą tęsknię – wyszeptał, czując łzy pod powiekami. – Mogłaś żyć. Gdyby nie ci bandyci, mogłaś żyć…
Potarł oczy wierzchem dłoni, nie pozwalając łzom spłynąć po policzkach. Babcia Stasia zaraz by go za nie obsobaczyła. „Musisz być twardy, a nie miętki!” – powiedziałaby surowo. „Bóg się nad tobą zlituje, ludzie – nigdy”.
Ech, babciu… Ani Bóg, ani ludzie…
Opuszczając mieszkanie, poddając się po kilkumiesięcznej nierównej walce, czuł, że zawodzi mamę. Zdradza sprawę, o którą walczyła. Czyż jednak miał wybór? Zamiast wyboru dostał ultimatum. Ech… Poddał się. Nie walczył dłużej. Zdradził pamięć mamy. Babci Stasi też. Chociaż to ta ostatnia, ciężko doświadczona przez los, która podczas wojny straciła zdrowie, a po wojnie męża, powtarzała w zamyśleniu: „Tylko ten, kto nie ma kogo kochać i do czego się przywiązywać, jest prawdziwie wolny. Nie ma nic do stracenia, nikt mu nie może niczego odebrać oprócz życia, a to dla jednych bardzo dużo, dla drugich mniej niż wypalenie papierosa”.
Mordercom jej męża tyle właśnie zabrało wydanie wyroku i wykonanie go: zdążyli zapalić papierosa, a potem zgasić go na stygnących zwłokach. Nataniel słuchał tej opowieści, gdy dorósł do tego, by poznać prawdę, ze ściśniętym sercem i niedowierzaniem. Jak to możliwe? Zabić człowieka, ot tak? Jak wypalić papierosa? A przyszłość tego człowieka, marzenia, rodzina, którą nie zdążył się nacieszyć – to również nic nie znaczyło?
Babcia uśmiechała się tylko smutno i kręciła głową: „Wtedy to nic nie znaczyło”.
Jak mało warte było dla bandytów ludzkie życie, Nataniel przekonał się kilka lat później, po śmierci babci. Jego mama… Nie. Nie mógł myśleć teraz o mamie. Wspomni ją później, gdy odnajdzie kąt, który będzie mógł nazwać swoim kątem. Gdy znów będzie mógł spojrzeć w lustro, po tym jak ją zawiódł. Odzyska szacunek do samego siebie.

Wstał. Zawrócił do samochodu, czując nieznośny ciężar w sercu.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, ciepłe światło kładło coraz dłuższe cienie na drodze, w którą Nataniel skręcił. Ból i samotność stały się tak dotkliwe, że nie zawrócił na szosę, a podążył leśnym duktem, który zdawał się nie mieć końca. Tego właśnie potrzebował w najczarniejszej godzinie swojego życia: drogi donikąd.
A jednak dokądś wiodła…
Wiła się między drzewami, wznosiła lekko, by znów opadać. Naraz sosny ustąpiły miejsca brzozom, pojaśniało i oto przed oczami Nataniela, oczami pełnymi łez, ukazały się wzniesienie okolone wiekowymi świerkami, a potem dom stojący na jego zboczu: poczerniała ze starości chata z bali, w stylu bacówki. Stała cicha, zanurzona w promieniach zachodzącego słońca, samotna tak jak on, Nataniel.
Droga biegła dalej, ale chłopak zatrzymał auto i wysiadł. Ból w sercu nieco zelżał. Zastąpiło go znużenie, po prostu znużenie. Nataniel oddałby pół życia za kubek gorącej herbaty – bo kwietniowe popołudnie, mimo iż słoneczne, nie rozpieszczało ciepłem – i grubą pajdę chleba, smarowaną świeżutkim, pachnącym masłem i posypaną cukrem. To był niezawodny sposób babci Stasi na wszystkie smutki. Tym właśnie – kromką chleba z masłem i cukrem – traktowała ona rozpacz Nataniela z powodu złej oceny w szkole, tak zapewne koiła smutki jego mamy, gdy ta wracała z nieudanej randki. Chłopak uśmiechnął się lekko.
Podszedł do drzwi starego domostwa. Zapukał, ale nikt nie odpowiedział. Nikt nie zaprosił do środka zdrożonego wędrowca. Wewnątrz panowała głucha cisza. Chata była opustoszała. Obejście, chociaż to za wielkie słowo na określenie niewielkiej obórki, czy też chlewiku, i przytulonej do niej psiej budy, również.
Nataniel westchnął z głębi serca. Żegnaj, gorąca herbato. Żegnaj, cichy pokoiku z łóżkiem o mosiężnych ramach, miękkim sienniku, poduszce z pierza i ciężkiej, puchowej kołdrze, pod którą tylko się zwinąć i zasnąć ukołysanym szeptem wiatru…
Obszedł chatę, mimo wszystko szukając żywej duszy, i nagle aż wstrzymał oddech z zachwytu. U stóp wzgórza, na którym stał stary dom, rozpościerało się lśniące w blasku zachodzącego słońca jezioro. Jego gładka powierzchnia, bo też wieczór był cichy i bezwietrzny, odbijała złocisty błękit nieba i zieleń drzew rosnących dookoła. Tu, od strony chaty, jezioro było wąskie, ale ciągnęło się w nieskończoność. Nie widział drugiego brzegu. To dzikie piękno, hojną ręką rzucone mu do stóp przez Boga, mimo wszystko, mimo smutku moszczącego sobie miejsce w sercu, wydobyło z piersi młodego mężczyzny pełne zachwytu westchnienie.
Wrócił do samochodu, wyciągnął z plecaka blok rysunkowy, z którym nigdy się nie rozstawał, przysiadł na kamiennym schodku i oto, zupełnie się zatraciwszy, usiłował pochwycić i przenieść na kartę papieru czar tej chwili i tego miejsca.
Nie miał pojęcia, ile czasu mu to zajęło. Mrok zaczął zagarniać i polanę, i dom, gdy Nataniel w końcu postawił ostatnią kreskę. Uśmiechnął się, nieco pocieszony, i…
– Piękne – padło tak raptownie, że aż drgnął. – Chata na końcu świata jak żywa.
Poderwał się na równe nogi.
– Przepraszam, nie chciałam pana przestraszyć – dodała ta, która wypowiedziała przed chwilą pełne uznania słowa.
Kobieta, nie młoda, ale też nie stara, trochę młodsza od matki Nataniela, uśmiechała się doń łagodnie niczym do spłoszonego zwierzęcia. On zaś, dokładnie jak dzikie zwierzę złapane w sidła, gotów był do walki. Albo ucieczki.
– To ja powinienem przeprosić. Pukałem do drzwi, ale nikt nie otwierał. Będę się zbierał. Jeszcze raz przepraszam za najście – wyrzucił z siebie potok urywanych słów i już miał uciec do samochodu tak szybko, jak pozwalała na to jego kaleka noga, ale kobieta przytrzymała go za ramię.
– Proszę spokojnie dokończyć. Brakuje tu czegoś.
„Niczego nie brakuje!” – już miał odrzec, ale czy mógł być niegrzeczny dla kogoś, kto okazywał mu życzliwość?
– Skończyłem ten szkic – mruknął zamiast tego.
– A pies? – Kobieta obejrzała się przez ramię. – No tak. Pies znikł. Przez dobrą godzinę przyglądał się pana pracy razem ze mną, ale gdy przyszło co do czego, oczywiście dał drapaka.
– Nie widziałem żadnego psa – rzekł Nataniel. – A, proszę mi wierzyć, zwracam uwagę na szczegóły.
– Potrafi być niewidoczny. – Kobieta machnęła ręką. – Pan przejazdem czy…?
– Przejazdem. Skręciłem nieco bezmyślnie z głównej drogi w las i dotarłem aż tutaj.
Skinęła głową, przyglądając się mu lekko zmrużonymi oczami. Miała ładną, pociągłą twarz okoloną włosami barwy kasztana, splecionymi w warkocz, długą suknię w drobne kwiatki i narzucony na ramiona gruby, ciepły kardigan. Tym, co przyciągało wzrok, były jej oczy: duże, złocistobrązowe, patrzące życzliwie i pogodnie.
– Mam na imię Nataniel. Nataniel Domoradzki. – Nie wiedział, czy wypada wyciągnąć dłoń do starszej od siebie kobiety, czy też nie. Wybawiła go ze zmieszania, podając mu swoją.
– Marta Kraszewska – przedstawiła się i uśmiechnęła ponownie tak pięknym, dobrym uśmiechem, aż mrok dookoła pojaśniał. – A skoro już się znamy, zapraszam na filiżankę herbaty. Dobrej herbaty! – dodała z naciskiem.
O tym właśnie – aromatycznym naparze, nie za słodkim, ale i nie gorzkim – Nataniel marzył.
– Nie mam nic do tej herbaty – zastrzegł.
Kobieta znów machnęła ręką.
– Wystarczy mi towarzystwo utalentowanego artysty.
Tak o nim mówiła babcia. Nie wahał się ni chwili dłużej.
– Z przyjemnością przyjmę zaproszenie, tylko proszę zwracać się do mnie po imieniu.
Kiwnęła głową.
– Chodźmy, zanim się ściemni.
Ruszył za nią, mocno utykając. Gdy był zmęczony – a teraz był – noga dawała mu się we znaki. Miał nadzieję, że tam, gdzie czeka nań herbata, prawdziwa!, nie jest daleko. W przeciwnym razie będzie kuśtykał za Martą do jutra. Obejrzała się przez ramię. Uśmiechnęła się do Nataniela.
– Zmęczyły mnie te spacery, a do domu dobry kilometr. Może podjedziemy samochodem?
– Oczywiście! Bardzo proszę! – Pospieszył, by otworzyć drzwiczki opla od strony pasażera.
Domyślał się, że nowa znajoma spokojnie doszłaby do domu i jeszcze wróciła, lecz litując się nad kalectwem Nataniela, w ten delikatny sposób wybawiła go z długiej wędrówki. Był jej za to wdzięczny, odetchnąwszy z ulgą usiadł za kierownicą. Ulice miasta nie były tak męczące jak leśne ostępy.

Droga zajęła im kilka minut. Prowadziła w las, tam skąd przyjechał Nataniel, ale w pewnym momencie skręcała w prawo, w kierunku wsi, której światła zamajaczyły daleko przed nimi.
– To Senna. Tak nazywa się nasza wieś. Ja mieszkam na kolonii – wyjaśniła Marta. – Najbliższych sąsiadów mam daleko w lesie, skąd przyjechałeś. Cenimy sobie odosobnienie. Wieś ma swoje plotki, miasto pogoń za karierą, my: spokój.
– Lubi pani ciszę? – raczej stwierdził niż zapytał. Nie potrafił do kobiety w wieku mamy mówić per „ty”, ona uznała to widać za zrozumiałe, bo nie poprawiła go.
– Och, kiedyś nie wyobrażałam sobie życia na wsi, byłam typową warszawianką. – Uśmiechnęła się w zamyśleniu. – Goniłam za pieniędzmi, goniłam za awansem, nie zauważyłam, że w tej pogoni straciłam coś cenniejszego niż nowe ciuchy, lepszy samochód i droższe kafelki do mieszkania. Kiedy świat mi się rozsypał, rzuciłam wszystko i… To tutaj. Zapraszam do mojej samotni.
To miejsce było równie czarowne jak chata nad jeziorem. Niewielki dworek z gankiem wspartym na kolumienkach, oknami w szpros i dachówką z łupka sprawiał wrażenie przeniesionego wprost z dawnych kresowych opowieści. Nataniel, zdążając w kierunku drzwi wysypaną żwirem ścieżką, był niemal pewien, że za chwilę stanie w nich panna w białej sukni, z jasnym warkoczem przerzuconym przez ramię. Ale dom był pusty. Czekał na swoją właścicielkę, która dużym mosiężnym kluczem otwierała zamek.
– Zapraszam, chłopcze, rozgość się.
Wnętrze było jasne i przestronne. Przytulne. Pachnące drewnem z kominka i ziołami suszącymi się przy kominku.
– Przeniosłam go z Podlasia. – Marta rozejrzała się po swoim domostwie z dumą i miłością. – Gdy ujrzałam go po raz pierwszy, był w strasznym stanie. Zdewastowany, rozbierany krokiew po krokwi przez miejscowych, chylący się ku ziemi, lecz mimo to coś w sobie miał. Nieuchwytny czar, szlachetność. Zakochałam się w tym starodawnym pięknie, za wszelką cenę postanowiłam je ocalić. To dzięki niemu – w tym momencie pogłaskała framugę drzwi – uciekłam z Warszawy. Sprzedałam mieszkanie, żeby uratować ten dom, a on uratował mnie. Jest nieduży, ale bardzo wygodny. Dla mnie  stanowczo wystarcza. Przejdźmy do kuchni. Zrobię herbatę i usiądziemy na ganku. Jesteś głodny?
Był, jak wilk, co ośmielił się powiedzieć.
Martę najwyraźniej to ucieszyło.
– To dobrze! Przygotuję jajecznicę z wiejskich jaj. Sama zadowoliłabym się kanapkami, ale dzięki tobie zjem coś na gorąco.
Zakrzątnęła się przy kuchni, zamiatając podłogę długą spódnicą.
Nataniel usiadł za stołem z burzą uczuć w sercu. Był onieśmielony, jak zawsze gdy poznawał nową osobę, lecz jednocześnie czuł się jak u siebie w domu. W kuchni mamy, która tak samo krzątała się, przygotowując jedynakowi posiłek. Tak jak za dawnych czasów proponował pomoc, ale Marta, jak mama, oganiała się od niego, powtarzając:
– Nie ma nic do pomagania. Ty sobie siedź, ja wszystko przygotuję.
– Ale pozwoli mi pani zmyć naczynia po kolacji?
– Z przyjemnością. Nie cierpię tego zajęcia.
Tak samo odpowiadała mama. Nataniel uśmiechnął się do wspomnień…
W kuchni smakowicie zapachniało podsmażanym boczkiem, a potem świeżą jajecznicą. Na stół wjechał koszyczek z kromkami wiejskiego chleba i miseczka ze świeżym masłem. Zapowiadała się wspaniała uczta!

Po kolacji wyszli na ganek. Usiedli w wygodnych, wyściełanych poduchami wiklinowych fotelach.
Herbata rzeczywiście pachniała tak, jak smakowała: pysznie. Nataniel aż oczy mrużył z przyjemności, popijając małymi łykami gorący napar. Czuł w sercu spokój i tęsknotę. Gdyby tak mógł w swoim domu siedzieć na ganku, otoczony granatowym aksamitem nocy, patrzeć na srebrzystą ścieżkę księżyca biegnącą przez taflę jeziora, siedzieć na ganku, popijać pyszną herbatę i milczeć. Po prostu milczeć w miłym towarzystwie. Oboje z Martą nie wydawali się zbyt rozmowni.
– Dokąd więc zmierzasz, Nat? – Ona postanowiła pierwsza przerwać ciszę.
– Prawdę mówiąc, nie wiem – odparł. – Przed siebie. Dziś rano musiałem opuścić mieszkanie, w którym mieszkałem od urodzenia, i… nie mam planów, co dalej. Gdzie się zatrzymać. Bo czym się będę zajmował, to wiem.
Przechyliła głowę z zaciekawieniem, słuchając uważnie jego słów.
– Jestem ilustratorem – mówił zatem dalej. – Ilustruję książeczki dla dzieci. Z tego bym się jednak nie utrzymał, bo zapotrzebowanie jest niewielkie, projektuję więc również strony internetowe. Robię grafiki dla firm reklamowych, okładki książek. Takie tam… Ale ja to lubię. Lubię pracę z kreską i obrazem.
– Fajna sprawa – przytaknęła. – Nie ma nic lepszego, niż robić w życiu to, co się lubi.
– A pani? – zapytał nieśmiało.
– Zawsze – odparła stanowczo. – Nie potrafiłabym całymi latami zajmować się czymś, czego nie znoszę. Jestem krawcową.
Uniósł brwi w mimowolnym zdziwieniu. Tego się po tej kobiecie nie spodziewał. Nie to, żeby miał coś przeciwko…
– Wiem, to zaskakujące – roześmiała się. – Ludzie inaczej wyobrażają sobie kogoś wykonującego tak przestarzały zawód. Krawcowa… Kto dzisiaj zleca szycie ubrań!? Od tego są sieciówki! Mimo to mam co robić. Kiedyś zajmowałam się czymś całkiem innym, ale… to opowieść nie na dziś. Lecisz z nóg.
Wyprostował się gwałtownie. Jej miły dla ucha głos, brzmiący miękko niczym kołysanka matki, rzeczywiście usypiał.
– Przepraszam. Będę się zbierał.
– A dokąd?
Dobre pytanie. Nie miał pojęcia, gdzie jest, jak wrócić na szosę. Nie wiedział, gdzie znajdzie najbliższą kwaterę.
Marta pospieszyła z pomocą:
– Na poddaszu są dwa pokoje gościnne. Mam nadzieję, że któryś z nich przypadnie ci do gustu.
Prawdę mówiąc, nie wzgardziłby wiązką siana w stajni, czy jednak wypada, by nocował pod dachem obcej kobiety?
Ta, zupełnie jakby czytała w jego myślach, pokręciła głową i uniosła kącik ust w uśmiechu.
– Nat, błagam, bez głupich skojarzeń. Oferuję ci nocleg, tak jak zaoferowałabym każdemu, kto na tym odludziu trafia ciemną nocą pod mój dach. Przypominam, że mógłbyś być moim synem…
Zaczerwienił się mimowolnie.
– Ja raczej… Ja odjadę, pani tutaj zostanie… Nie chciałbym, żeby miejscowi…
– Możesz się tym nie martwić. – Machnęła ręką. – I tak za plecami mówią o mnie „wiedźma”. Gorszej reputacji mieć nie mogę. Ale przynajmniej dają mi spokój. Jeżeli więc przyjmiesz gościnę u wiedźmy…
– Będę wdzięczny.
– No i dobrze. Schodami w górę, po prawej stronie jest łazienka, tam znajdziesz świeże ręczniki. Pokój sobie wybierz. Pościel leży na łóżku. Mam powlec?
– Nie, nie. To naprawdę zbyt wiele. Poradzę sobie. Bardzo, bardzo dziękuję i przepraszam za najście.
– Bogiem a prawdą to żadne najście – odparła pogodnie. – Sama cię zaprosiłam.
– Nie boi się pani gościć nieznajomych? – wymknęło mu się.
Uniosła kącik ust w uśmiechu.
– Jesteś pierwszym, od kiedy tu mieszkam. Będę mogła odpowiedzieć na to pytanie po twoim wyjeździe. Jeśli masz zamiar mnie okraść…
– Nie mam!
– …to niewiele znajdziesz cennych rzeczy. Jeśli próbowałbyś zrobić mi krzywdę…
– Nie!!!
– …uprzedzam, że będę walczyć o życie. Na serio.
Nie wiedział, jak ją zapewnić, że jest uczciwym człowiekiem, a rzucił tym głupim pytaniem z troski o nią. Była w wieku jego mamy. Nawet do niej podobna. Tak samo łagodna, uśmiechnięta i serdeczna. Nie mógł zapobiec temu, co zrobili jego mamie, chciał chociaż ustrzec przed złymi ludźmi tę kobietę. Głupio zapytał, naprawdę…
– Nataniel, świat jest pełen zła, to prawda, ale większość ludzi jest dobra. Zło tylko głośniej wrzeszczy i brutalnie rozpycha się łokciami – powiedziała cicho.
Przytaknął.
– Przepraszam. Nie chciałem, żeby to zabrzmiało…
Machnęła ręką.
– Nie ma o czym mówić. Musisz być zmęczony. Spokojnych snów ci życzę.
Już miał wejść do środka, gdy obejrzał się na kobietę. Siedziała nieporuszona w swoim głębokim wiklinowym fotelu.
– Ja jeszcze trochę tu zostanę – odpowiedziała na niezadane pytanie. – Późno chodzę spać. I późno wstaję. Rano częstuj się wszystkim, co znajdziesz w lodówce. Nie czekaj na mnie ze śniadaniem.
– Nie śmiałbym szarogęsić się w pani kuchni!
– Daj spokój, chłopcze. Czyjaś obecność w pustym domu dobrze mi zrobi. Od czasu do czasu. – W jej głosie rozbrzmiała samotność tak przemożna, jaką Nataniel nosił w sercu od śmierci mamy. Pożegnał się cicho i zniknął na schodach.
Pół godziny później, gdy po wspaniałej gorącej kąpieli, owinięty pachnącym łąką ręcznikiem przysiadł na łóżku i wyjrzał przez mansardowe okienko, Marta nadal siedziała na ganku, nieruchoma niczym posąg strzegący tego domu, i patrzyła przed siebie. Może na jezioro, a może jeszcze dalej… Oczy błyszczały jej lekko w półmroku. Od łez? Nataniel tego nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Jak mógłby pomóc tej kobiecie, skoro nie potrafił pomóc samemu sobie?
Oboje byli samotni pod tym rozgwieżdżonym skrawkiem nieba i oboje nie liczyli, że owo niebo ześle im anioła do towarzystwa. A jednak… Los odbiera, lecz czasem hojnie obdarowuje. Trzeba tylko cierpliwie czekać na jego kaprys.

c.d już 8 listopada w księgarniach całej Polski :)