"Kroniki Ferrinu" - ciąg dalszy nastąpił...

Wielokrotnie takie miłośniczki Kronik Ferrinu jak ja prosiły mnie o ciąg dalszy. Wprawdzie pięcioksiąg jest skończoną całością, ale dlaczego nie miałybyśmy co jakiś czas wracać do tego świata?
Specjalnie więc dla nich pierwszy rozdział księgi VI pt. "Krew dell'Idarei". Nie pytajcie, Kochane, kiedy będzie reszta. Nie wiem. Darowuję Wam to, co napisałam. Może kiedyś powrócę do pomysłu powieści w odcinkach właśnie z Kronikami? Żebyśmy razem mogły raz jeszcze "zapaść się w Ferrin i to było niesamowite"?
Po przeczytaniu koniecznie napiszcie, jak się podobało! 


I jeszcze mała niespodzianka, która wprowadzi Was w nastrój. :) Skomponowałam ja, zaranżował Maciej Mulawa.



KREW DELL’IDAREI

Jechał wolno, krok za krokiem przemierzając południowy trakt. Kary Cień, którego dosiadał zdawał się drzemać: zwieszona głowa, przymknięte powieki i ten powolny, hipnotyzujący stęp – jednak obaj: i wierzchowiec, i jeździec, byli czujni. Drogi tej krainy, tnące leśną gęstwinę, pełne były niespodzianek, czyhających na nieostrożnych podróżnych. Szczególnie na samotnych i nieostrożnych. Dzikie lwiany, smoki, zbuntowane driady – to najmniej niebezpieczne ze stworzeń zamieszkujących Przeklętą Puszczę. Prawdziwym zagrożeniem byli ludzie.
Młody mężczyzna, mieszanej rasy, odgarnął z oczu kosmyk czarnych włosów, który wyrwał się spod aksamitki. Przejechał wierzchem czteropalczastej dłoni po czole, ścierając pot. Nawet jemu – wojownikowi odpornemu na każdą pogodę i niepogodę – nieznośny, ciężki upał dawał się we znaki.
- Tu się zatrzymamy – rzekł nagle, widząc prześwit między drzewami.
Cień bez oporów skręcił z bitego traktu na leśną ścieżynę.
Jeździec zeskoczył na ziemię, nim wierzchowiec stanął, i rozejrzał się bystro dokoła. Polana zdawała się być oazą spokoju. Wabiła soczystą zielenią traw, cichym szmerem pobliskiego źródła, a płaski głaz wprost zapraszał do biesiady.
- Ładnie tutaj – odezwał się Cień wprost do umysłu swego pana.
- Aż za ładnie – odmruknął tamten. Nagle poczuł silną wibrację tuż obok... – Oho! Do kamienia się nie zbliżaj. Źródło mocy. Niezbyt przyjaznej – rzekł po chwili.
- Przecież czuję – prychnął Cień. – Na twoim miejscu Mocy bym się nie obawiał. Prędzej tego, co niesie mrok.
Faktycznie. Choć zbliżał się wieczór, duchota nie słabła. Wręcz przeciwnie – zdawała się gęstnieć z każdym oddechem.
- Myślisz, że to robota driad? – Mężczyzna rozejrzał się raz jeszcze, jakby mógł wypatrzeć wśród listowia nieprzyjazne duchy.
- Myślę, że powinniśmy ruszać, choćby nam przyszło…
Cień nie dokończył. Cicha czerwonopióra strzała wbiła się w pień tuż obok głowy jego pana. Ten nawet nie mrugnął. Po prawdzie tego się spodziewał. Po to zatrzymał się na polanie. Teraz unosił powoli ręce, ukazując driadom czyhającym na jeden gwałtowniejszy ruch, iż dłonie ma puste, a intencje czyste. Jego Cień z westchnieniem niemal człowieczym przyklęknął – w tej pozycji był równie bezbronny, co jego pan.
Pierwsza wiotka jak młoda brzoza istota, utkana bardziej z marzeń sennych, niż z ciała i kości, jednak jak najbardziej cielesna, wychynęła zza drzewa, za którym nie miała prawa się skryć – było tak cienkie. A jednak właśnie za nim, zaledwie dwa kroki od przejezdnych była ukryta.
- Powód. Daj mi dobry powód, bym zostawiła cię przy życiu, mieszańcu. – Ostatnie słowo zabrzmiało jak splunięcie. 

- Przybywam z poselstwem – oparł spokojnie, cały czas trzymając uniesione ręce. Wprawdzie w rękawie miał ukryty sztylet o ostrzu z tytanianu i driada skonałaby prędzej, niż wezwała pomoc, ale pomoc tkwiła bezpiecznie ukryta, z wycelowanymi w obu grotami strzał. Również Ariel - Cień – nie był tak bezbronny, jak się mogło zdawać: potrafił w ułamku sekundy poderwać się i uderzyć kopytami ze śmiertelną siłą i precyzją, jednak driady były poza zasięgiem jego kopyt, a teleportacja w Przeklętym Lesie była zbyt niebezpieczna nawet dla Cieni. Klęczał więc nieruchomo, kontemplując otaczające ich zarośla.
- Z poselstwem? – Driada zaśmiała się krótko. – Przysłał cię Wielki Zdrajca? Czy może ta druga? A ty, Bracie-w-Mocy – zwróciła się do Cienia ze złym błyskiem w jasnoszarych oczach – sprzedałeś się w niewolę elfiemu bękartowi za wiązkę siana, czy…
- Licz się ze słowami – wycedził złotooki. – I prowadź do swej pani.
- Twoje rozkazy mam głęboko w rzyci – prychnęła driada. – Twoje poselstwa również. I nie wiem, czemu nie naszpikowałam cię jeszcze paroma strzałami.
- Wiesz, wiesz – tym razem to mężczyzna uśmiechnął się szyderczo. – Jesteś zmuszona przez okoliczności poprowadzić mnie do Pani Lasu, a po drodze karmić, poić, chronić i pilnować, bym nie sczezł, czy nie zabłądził nim nie przekażę wiadomości.
- Tę mogę równie dobrze wydobyć torturami – odparła tym samym tonem.
- Próbuj – uciął.
W tym momencie Ariel wstał, przeciągnął się niespiesznie i trącił mężczyznę w ramię.
- Wypocząłem wystarczająco. Idziemy.
- Hola, hola! – zaprotestowała driada, ale złotooki już siedział na grzbiecie wierzchowca, już – patrząc na nią z góry – ruszał w kierunku traktu. – Stój, kurwisynu!!
Ariel, przechodząc obok niej chlasnął ją ogonem w twarz. I nie zatrzymał się nawet wtedy, gdy z zarośli wychynęły towarzyszki tej tutaj, zastępując im drogę. Cięciwy napięte były jak lampart do skoku, groty strzał lśniły ostrzegawczo w ostatnich promieniach słońca, nieruchome łowczynie czekały na znak przywódczyni, by uwolnić śmierć.
- Dobrze – odezwała się z gniewem driada. I nic więcej nie mówiąc, minęła Ariela i ruszyła przodem, z każdym krokiem oddalając się od traktu, z każdą sekundą uwodząc Cienia i elfa coraz głębiej w las.
- Wierzysz im? – zapytał po raz nie wiadomo który Ariel. – Nigdy nie przepadałem za leśnym tałatajstwem.
- Wierzę, czy nie, jakie to ma znaczenie. Wykonuję rozkazy, tylko tyle.
- Paru takich, co ruszyło w tę knieję z rozkazami do dzisiaj nie wróciło…
- Może wybrali wolność – odparł złotooki.
Cień roześmiał się bezgłośnie:
- Chyba na palu.
- Nie bój się – mężczyzna poklepał swego towarzysza po szyi, na co ten obruszył się lekko – ciebie nadzieją najwyżej na rożen.
- Skąd jesteś, bękarcie? – przerwała im tę pogawędkę driada. Tylko ona im towarzyszyła. Reszta zniknęła w lesie. Mężczyzna zmrużył oczy, słysząc ten obelżywy epitet, ale odparł:
- Z Feri’any.
- Ho, ho, ho – driada spojrzała nań z mimowolnym szacunkiem. – Rodzina królewska?
- Nie twoja sprawa – uciął.
- Będziemy negocjować rozejm? – zapytała domyślnie, ale złotooki spojrzał na nią tylko. Na dworze takie spojrzenie zamykało innym usta i kazało odwracać wzrok. Tutaj, w domenie driad nie robiło należytego wrażenia. Driada odpowiedziała bezczelnym skrzywieniem bladych ust. – Rozejmować się będziemy, gdy oddacie, złodzieje parszywi, północne rubieże.
- Nie do ciebie należy podejmowanie decyzji – odciął się.
- Jak ciebie zwą, panie pośle? – zapytała driada po długiej chwili wrogiego milczenia.
- Sorell… - zawahał się. – Sorell dell’Soll – dokończył.
- Ho, ho, ho, toż to sam książę zawitał w nasze omszałe progi! Słyszycie, siostry? Wpadł nam w ręce syn Wielkiego Zdrajcy!
To była sekunda. Jeszcze przed chwilą Sorell jechał godnie wyprostowany, mając u boku lżącą go driadę, w następnej trzymał ją pełną garścią za włosy i odginał głowę w tył, przykładając sztylet do obnażonego gardła. Ta ani jęknęła. Po prostu zastygła w bezruchu, czując śmiertelny chłód ostrza na krtani.
Jej towarzyszki sięgnęły jedna w jedną po łuki i znów celowały czerwonopióre strzały w jeźdźca i Cienia.
Sorell powiódł po strażniczkach zimnym spojrzeniem.
- Jestem Wielkim Księciem Ferrinu. W moich żyłach płynie krew elfia, ludzka, smocza i wasza również. Możemy żyć w pokoju, albo powyrzynać się w bratobójczej walce. Wybierajcie.
- Nasza również, powiadasz? – odezwała się jedna z driad.
Rzucił jej szybkie spojrzenie. Po wyprostowanej postawie, nieco bardziej zdobnym stroju i długich do pasa włosach, co świadczyło o ilości przeżytych wiosen, poznał, że ma przed sobą przywódczynię komanda. Ona jedna nie dzierżyła w dłoniach łuku. Prawą rękę oparła za to na rękojeści sztyletu.
– Skąd u ciebie domieszka starszej krwi, książę dell’Soll? Twój ojciec pofolgował sobie z branką?
Sorell błysnął jadowitym spojrzeniem i odrzekł tym samym ironicznym tonem:
- Nie. Moja matka się skundliła.
Przez chwilę – on i driada – mierzyli się wzrokiem.
- Jesteś… - zaczęła pełnym niedowierzania szeptem.
- Sorell dell’Idarei.
- Syn Pani Ferrinu…
Skinął głową.
– Jak?! Jakim cudem udało ci się ukrywać do tej pory?!
Wzruszył ramionami. Młodsza, której wciąż wbijał nóż w gardło jęknęła cicho. Puścił ją, schował sztylet, powrócił obojętnym wzrokiem na trakt.
– Witaj w Przeklętej Puszczy, Sorellu dell’Idarei. Jestem Ariadna, wysłanniczka Pani Lasu. – Skłoniła lekko głowę, odpowiedział tym samym. – Podążaj na wschód, lwiany zapewnią ci bezpieczną podróż. Spotkamy się przy Czterech Wodospadach.
Nim zdążył podziękować, po leśnym komandzie pozostała błękitna mgiełka. Po chwili i ona zniknęła…
Ariel potrząsnął głową.
- Otarliśmy się o rożen. Niemal czułem strzały w tyłku…
Sorell prychnął.
- Jestem zbyt cenny, by mnie zabijać. Czego nie można powiedzieć o tobie – dodał złośliwie.
- Może więc sam pomaszerujesz do Czterech Wodospadów, a ja spróbuję ratować własną skórę? – Kary jednorożec w złośliwości nie ustępował swemu panu.
- Nie zdążysz – książę spojrzał w niebo. – Zjawiła się eskorta.
Dwa wielkie skrzydlate koty wylądowały tuż obok nich. Przekrzywiwszy głowy przyjrzały się uważnie i mężczyźnie, i Cieniowi, po czym bez słowa ruszyły, jedna przodem, druga naparła delikatnie acz stanowczo na tył jednorożca. Ten uskoczył, obrócił się i uniósł kopyto do uderzenia, ale wściekły syk kocicy i mruknięcie jego pana: - Daj spokój, Ariel – sprawiło, że niechętnie podążył za przewodniczką.

Upał zelżał, zupełnie jakby przyzwolenie Pani Lasu na wędrówkę tych dwojga mogło zmieniać pogodę w jej domenie. Pewnie tak było.
Słońca wzeszły po raz kolejny, gdy w końcu, obaj zmordowani do granic wytrzymałości, dotarli do celu. Do największego portalu Świata Światów, zwanego Czterema Wodospadami. Zdawał się niczym nie wyróżniającą polaną, na której wznosiły się ku niebu cztery skały z wykutymi stopniami, zwieńczone skalną półką, z której spływała wartka, zimna, krystalicznie czysta woda. Jednak ta niewinna polana potrafiła przenieść podróżnika między Wymiarami dokąd tylko zechciał. A Sorell chciał dotrzeć… bardzo daleko.
Zsunął się z grzbietu Ariela, roztarł obolały krzyż i pochylił ku niewielkiemu jeziorku, jakie utworzył u stóp skały najbliższy wodospad. Zanurzył w chłodnej wodzie obie dłonie i uniósł do ust. W następnej chwili zamarł bez ruchu, a woda przelała mu się przez palce. Dwa kroki od niego stała Pani Lasu. Jej widmowa postać nie zostawiała wątpliwości, że jest bytem utkanym z magii, potężnym bytem, tak potężnym, jak portal, którego strzegła. Wpatrywała się w twarz młodego mężczyzny uważnie, tak jakby chciała odczytać historię jego pochodzenia, historię krwi, z której pochodził. Krwi dell’Idarei.
Wyciągnęła lśniącą błękitem dłoń i spojrzała mu pytająco w oczy. Skinął głową z przyzwoleniem. Dotknęła więc jego twarzy, pogładziła po policzkach, powiodła palcem po kościach jarzmowych, ujęła kosmyk czarnych włosów, zajrzała w zielone oczy mężczyzny. Wreszcie westchnęła z nutką rozczarowania.
- Nie jesteś podobny do matki.
- Gdybym był, ukręciliby mi łeb jeszcze w kołysce – mruknął. – Wiesz doskonale, jak mój ojciec nienawidzi wszystkiego, co mogłoby przypominać mu o niej.
- Skąd ta nienawiść…? – szepnęła ze smutkiem driada.
Sorell wzruszył ramionami.
- Jego pytaj.
- Widziałam ostatnie chwile Anaeli w tym świecie – ciągnęła Pani Lasu, patrząc przed siebie, zapadnięta we wspomnienia. – Byłam przy tym, jak Sellinaris błagał ją, by została, oddawał jej Ferrin, a wraz z Ferrinem także siebie. Stałam kilka kroków od miejsca, w którym skonała, a jej ciało znikło. Słyszałam bezbrzeżną rozpacz w jego głosie, gdy ją utracił, zaraz po tym, jak zrozumiał, że Anaela i tylko ona, jest jego dopełnieniem. Jedyną miłością i sensem życia Sellinarisa dell’Soll. Dlaczego nie próbował jej odnaleźć, a zamiast tego znienawidził tak bardzo, jak pokochał?
Sorell powtórzył odpychającym tonem:
- Pytaj mego ojca, nie mnie.
On wycierpiał się dosyć za grzechy matki, bo przecież nie swoje. Ukrywano go dotąd, aż zimna mordercza furia, z jaką Sellinaris mordował każde wspomnienie o Anaeli, minęła na tyle, że opiekunowie mogli mu wspomnieć o jej synu. Dziecku, które s t a m t ą d przyniosła Wielka Zdrajczyni.
Sorell miał wtedy cztery lata, ale do dziś, choć minęło tych lat ponad dwadzieścia, pamiętał z jaką siłą uderzyła w niego nienawiść Sellinarisa. Ojciec darował mu życie tylko dlatego, że w żyłach Sorella płynęła także krew dell’Soll. Tylko dlatego. Ale przez całe dzieciństwo i młodość musiał schodzić Sellinarisowi z drogi. Ukrywać się, jak szczur w kuchniach i stajniach Feri’any, będąc nie lepiej niż parszywy szczur traktowanym.
Trzy dni temu wydarzyło się jednak coś, co doprowadziło młodego księcia – bo, na Bogów!, ten tytuł mu przysługiwał! – aż tutaj. Do stóp największego portalu w tym Wymiarze i we wszystkich innych również.
Widział pytanie w oczach Pani Lasu właśnie o to, co się zmieniło. Dlaczego tu przybył i zamiast odpowiedzieć, sięgnął pod bluzę i jednym szarpnięciem zerwał rzemyk, na którym nosił… kluczyk. Mały, mosiężny kluczyk.
Oczy driady zogromniały. Poznała ten niepozorny przedmiot. Już raz, dwadzieścia pięć lat temu, kogoś, kto nosił ten kluczyk na szyi, przepuszczała.
- On nie wrócił – poczuła się w obowiązku ostrzec Sorella. – Karin dell’Amar nie wrócił.
- Nie wiem, o kim mówisz – odparł książę – i mało mnie to obchodzi, czy wrócę, czy nie. Bo nie ja jestem tu potrzebny, a ona. Moja matka. Ta, którą powinniście nazywać Wielką Zdrajczynią, bo odeszła, uciekła w śmierć, zamiast zostać i zmierzyć się z Sellinarisem.
- Ferrin już ma Wielką Zdrajczynię – zauważyła z gryzącą ironią driada. – Anaela…
- Twoja nieodżałowana Anaela zdradziła cię po stokroć bardziej, niż tamta – uciął z gniewem młody mężczyzna. – Bo ona miała szansę poskromić mego ojca, a tamta mogła mu co najwyżej łoże ogrzać, nie wiele więcej dlań znacząc, niż byle niewolnica.
Surowe to były słowa, ale prawdziwe.
- Myślisz, że wróci? – Driada podniosła na księcia zgaszone smutkiem i beznadzieją oczy.
- Nie dam jej wyboru – wycedził w odpowiedzi. – Otwórz portal.
Stali przez długą chwilę, mierząc się spojrzeniem.
Pani Lasu nie przywykła, by ktokolwiek wydawał jej rozkazy, jednak w tym przypadku wykonała polecenie tego młokosa bardziej niż chętnie. Jedyną istotą w tym świecie i każdym innym, która mogła uratować Ferrin, była Anaela dell’Idarei.
- Sprowadź ją – rzekła driada po prostu, gdy portal rozbłysł jadowitą zielenią.
Sorell już miał wejść w jego paszczę, gdy w ostatniej chwili zatrzymał się, obrócił i długim spojrzeniem ogarnął świat, który kochał ponad wszystko. Jeden krok i być może utraci Ferrin na zawsze. Jeden, jedyny krok…
Świat w następnej chwili zawirował i runął w dół z obłąkańczą prędkością.
Gdy portal dotknął ziemi po drugiej stronie, uderzenie odebrało księciu oddech i przytomność.

Kim jestem?
Nikim.
Nikim ważnym ani dla tego świata, ani dla siebie. Może dla jedynego przyjaciela, którego kocham i któremu ufam bezgranicznie, znaczę więcej, niż kostka siana i ciepły boks w stajni, ale reszta świata, t e g o świata, ma mnie w głębokim poważaniu. Ze wzajemnością zresztą. Gdybym mogła, nie wychodziłabym ze swej małej leśniczówki, zagubionej wśród lasów i nie widywała ludzi. Lecz cywilizacja wymusza swoje prawa.
Nienawidzę. I tej cywilizacji, i tego świata, i jego praw. Moim światem był i na zawsze będzie Ferrin, który utraciłam bezpowrotnie ćwierć wieku temu. I nigdy tej straty nie odżałowałam.
Ferrin i Sellinaris – dwie głębokie rany w sercu i na duszy, które się nie zagoją aż do mojej śmierci, a ta szybko nie nastąpi, bo nie widać po mnie upływu lat. Nadal wyglądałam na dwadzieścia osiem lat, czyli tyle, ile miałam w dniu pierwszego przejścia do Ferrinu. Dlaczego? I… po co. Komu zależy na mojej nieśmiertelności? Tutaj, na Ziemi, po drugiej stronie zamkniętego portalu, nie mam dla nich żadnego znaczenia. Chyba, że ferrińskich bogów nadal bawi moje cierpienie. Może wciąż z upodobanie słuchają, jak noc w noc łkam w poduszkę. Bo płaczę. Od dwudziestu pięciu lat w każdą noc płaczę dotąd, aż zmorzy mnie sen.
Za Sellinarisem.
Za Ferrinem.
Za maleńkim synkiem, którego mi odebrano.
I nigdy nie przestanę ich opłakiwać. Tylko to mi pozostało…

Karolina oderwała zwilgotniałe spojrzenie od dziennika, w którym zapisywała swoje przemyślenia. Niemal zawsze takie same.
Spojrzała w okno. Może jej się zdawało, a może nie, lecz usłyszała, czy raczej poczuła głuche tąpnięcie. Tak silne, aż niewielki stary dom zadrżał w posadach.
Chwilę później usłyszała mentalne wezwanie Sarisa, pełne takiego napięcia i podekscytowania, że bez namysłu poderwała się z miejsca i wybiegła przed dom.
- Tutaj, Anaelo! – Saris inaczej się do niej nie zwracał, niż tamtym, ferrińskim imieniem, za co w głębi duszy była mu bardzo wdzięczna. – Na polanie, za stajniami!
Pobiegła w kierunku dokąd ją wzywał. I stanęła tak raptownie, jak ruszyła.
Pośrodku polany leżał… przybysz. Przybysz… s  t a m t ą d.
Krzyknęła cicho, z niedowierzaniem, przytykając dłonie do ust. Saris pochylał się nad nieznajomym, przyglądając się mu uważnie. I nieufnie zarazem. Czarne włosy zakrywały twarz mężczyzny i Karolina w pierwszej chwili zachłysnęła się nadzieją, że wrócił po nią on, Sellinaris, ale przecież Cień by go rozpoznał. Żadna aura, otwarta, czy zamknięta, nie była potrzebna Bratu-w-Mocy…
Kobieta podeszła ze wstrzymanym oddechem i uklękła przy nieruchomym ciele. Z wysiłkiem odwróciła nieznajomego na plecy, wiedziona inną nadzieją, że jeśli nie Sellinarisa, to może Amrego po nią przysłano, ale to nie był również Amre. Kim więc był ten człowiek, na bogów?!
- To nie człowiek, to mieszaniec – zauważył Saris. – Wiem, wiem, mam ci nie grzebać w myślach – dodał kpiąco. – Ale sam jestem ciekaw, kto po nas przybył. Musi być nie byle kim, nosi gustowny diadem. Czy nie uważasz…? – Urwał, bo jego pani zbladła śmiertelnie. – Nie zamierzasz chyba mdleć? – zaniepokoił się. – Jak ja was oboje ocucę?!
Karolina przytrzymała się grzywy jednorożca, by nie osunąć się na ziemię. Czuła całym sercem, kto leżał u jej stóp bez przytomności…
- Syneczku – wyszeptała, a potem objęła nieruchome ciało i rozpłakała się. Z ulgi i ze strachu zarazem.

Uniósł ciężkie powieki i jęknął, czując taki ból w każdej komórce ciała, jakby łamano je kołem. Długie chwile wpatrywał się półprzytomnie w belkowany, pociemniały ze starości sufit, próbując zapanować nad słabością, wreszcie zdołał unieść głowę i rozejrzeć się po pokoju, w którym się znalazł. Co to był za pokój i gdzie…? Sorell nie miał pojęcia, ale pamięć, zaburzona daleką teleportacją, powoli zaczęła wracać. Mrok, spowijający umysł, ustępował. Wzrok wyostrzył się i… Sorell już wiedział, gdzie jest: na pewno nie w świecie światów. Tam nie mieli czegoś takiego jak… uniósł brwi ze zdumienia, wpatrując się w skrzynkę wykonaną z czarnego, matowego… metalu? Z której dobiegała go cicha piosenka śpiewana w nieznanym języku. Śpiewająca skrzynka?
Sorell opadł na poduszkę i zamknął oczy. Chyba wolał nie wiedzieć, dokąd trafił.
Wyczuł jej obecność wcześniej, niż weszła do pokoju. Miała złotą aurę. Tak silną, że emanowała ona nawet tutaj, na Ziemi – bo Sorell już wyzbył się wątpliwości, gdzie jest. Pani Lasu wysłała go dokładnie tam, gdzie zażądał. Do jego matki. Anaeli. Właśnie stanęła przy łóżku i położyła szczupłą chłodną dłoń na jego czole.
- Przyniosłam ci środek przeciwbólowy – odezwała się cicho. – Wiem, że jesteś przytomny, więc unieś głowę i połknij tabletkę.
Sorell nie chciał otwierać oczu. Nie chciał jej widzieć.
Tyle razy rozmyślał o swej matce, o Pani Ferrinu, jedynej miłości Sellinarisa dell’Soll… Tyle razy ją sobie wyobrażał… Za chwilę musi na nią spojrzeć i… kogo ujrzy? Wielką Władczynię, czy zwykłą ziemską kobietę? Jakżeż bał się rozczarować…
Uniósł powieki i… aż westchnął.
Anaela, jego matka… była piękna. Nie zwykłym pięknem dostępnym jedynie elfiom czystej krwi, ale tym wyjątkowym, które dane było jedynie nielicznym. Zdawała się mieć niewiele więcej lat niż on sam, ale oczy, wielkie, złoto-zielone, błyszczące trudnym do opisania uczuciem, miała o wiele starsze. Kryła się za nimi dusza kobiety, która przeżyła bardzo wiele, i dobrego, i złego, a jeśli wierzyć legendom, również własną śmierć. I to dwukrotną.
Uśmiechnęła się do syna, widząc tę ulgę z jego źrenicach, a on nadal przyglądał się matce, jakby nie mógł się na nią napatrzeć. Bo przecież widział ją po raz pierwszy. Była drobna i szczupła, niemal chuda, ale bez wątpienia w tym delikatnym ciele zamknięta była niewyobrażalna moc. W skromnej sukni, odkrywającej kolana, co Sorella nieco zgorszyło, wyglądałaby na niewolnicę, gdyby nie srebrna gwiazda, zdobiąca jej czoło – Znak Bogów. Anaela dell’Idarei nie była niewolnicą. Była Wielką Władczynią. Lecz także jego matką, do której tęsknił mimo woli przez całe swoje życie. Oto miał ją tuż obok. Blisko. Na wyciągnięcie ręki. Albo wybaczy jej, że nigdy nie próbowała go odnaleźć, i może zyska coś więcej, niż to, po co przybył, albo ją odtrąci i wtedy… to ona poczuje, jak boli zdrada.
Co wybierasz, Wielki Książę?
Miłość, czy nienawiść?
Do kogo jesteś bardziej podobny? Do Anaeli, czy Sellinarisa?
A może do… Raskara? Jego krew też przecież płynie w twoich żyłach…
Oddalił od siebie te rozmyślania. Wróci do nich w swoim czasie. Teraz musi wypełnić misję, z jaką go tutaj przysłano. Czy, droga matko, chcesz tego, czy też nie, wrócisz do Ferrinu. I to zaraz.
Usiadł.
Przez cały ten czas nie odezwał się ani słowem. Ona także milczała, ale w złoto-zielonych źrenicach nieprzerwanie płonęły miłość i żal.
- Musimy ruszać – odezwał się.
Anaelę zabolały jego słowa, a raczej brak tych, których się spodziewała. Syn, którego opłakiwała przez wszystkie noce od dwudziestu pięciu lat, nie musiał jej kochać, przecież nie pamiętał pierwszych siedmiu dni swego życia, gdy tuliła go do piersi, śpiewając kołysanki, ale… mógł okazać jej choć odrobinę uczucia. Tymczasem patrzył na nią zimno, jak śmiertelny wróg.
- Dokąd? – zapytała tylko po to, żeby raz jeszcze usłyszeć jego głos.
- Do Ferrinu – odparł, zdziwiony, że się tego nie domyśliła.
- Portal został zamknięty ćwierć wieku temu. Umiesz go otworzyć? Bo ja nie.
Bez słowa zdjął z szyi rzemyk z mosiężnym kluczykiem i podał go Anaeli. Uniosła brwi. Już raz ktoś jej podawał identyczny klucz. Wiedziała, które drzwi otwiera. Ten ktoś spoczywał pochowany pod białą brzozą, niedaleko stąd. A tym drzwiami, którymi miała przejść ona…

***

Maleństwo miało sześć dni. Karolina nie mogła się napatrzeć na jego śliczne zielone oczęta, usteczka, ssące pracowicie i w wielkim zapamiętaniu jej pierś, maleńkie paluszki, zaciśnięte na jej palcu. Gładziła czarne, jedwabiste włoski synka i rozmyślała nad imieniem, jakie mu nada. Powinien nosić zwyczajne, ziemskie, ale… był dzieckiem Ferrinu. Synem Anaeli i Sellinarisa. Czy małe książątko może nazywać się Adaś, albo Tomuś?
Pokochała go w chwili, w której dowiedziała się, że jest w ciąży. Nie miała najmniejszej wątpliwości, kto jest ojcem jej dziecka i… tym bardziej kochała życie, której nosiła pod sercem. Ze stratą Sellinarisa mogła pogodzić się tylko dlatego, że w zamian dostała jego cząstkę, właśnie to maleństwo, synka bez imienia.
Najedzony i szczęśliwy oderwał się od jej piersi i spojrzał na matkę zielonymi jak listek brzozy oczami, a ona uśmiechnęła się i ucałowała jego główkę, rączki, gładki jak jedwab policzek. Zapach małego dziecka… jej dziecka… j e g o dziecka… był najcudowniejszym aromatem w obu światach. Karolina poczuła jak przeogromna miłość zaciska jej gardło wzruszeniem i… obawą. Już parę razy zdążyła się przekonać, że bogowie nie lubią, gdy ona jest zbyt szczęśliwa. Są zazdrośni o każdy uśmiech, każde wzruszenie, każde słowo miłości.
I nie tylko oni.
Kamila, bliźniacza siostra, którą Karolina dziewięć miesięcy temu w ostatnim momencie uratowała przed samobójczą śmiercią, stała w drzwiach sypialni i przyglądała się bez słowa matce i dziecku.
- Jest skończenie piękny, prawda? – Karolina uniosła na siostrę rozjaśniony zachwytem wzrok.
- Ma po cztery palce u dłoni – mruknęła tamta.
- I to właśnie jest dowodem, że pochodzi stamtąd! Z Ferrinu! Moje książątko malutkie… - Karolina znów pochyliła się nad główką synka. I to był jej błąd. Może gdyby zamiast zachwycać się dzieckiem, przyjrzała się siostrze, nie płakałaby przez następne ćwierć wieku noc w noc. Może gdyby była mniej ufna, mniej naiwna, pod fasadą miłości ujrzałaby bezbrzeżną nienawiść, jaką Kamila żywiła do niej… chyba od początku. Od chwili, gdy bliźniaczka po raz pierwszy opowiedziała ocalonej siostrze o Ferrinie i… Sellinarisie.
Karolina nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo tamta ma jej za złe, że to nie ona została wybrana przez Amarillę, że to Karolinę Wielka Mała Pani przeprowadziła na tamtą stronę i pozwoliła jej dwukrotnie stanąć na ferrińskiej ziemi, dwa razy dała Karolinie szansę na ocalenie Świata Światów i na miłość Sellinarisa. I Karolina podwójnie zawiodła…
Ona, Kamila, sprostałaby zadaniu! Dlaczego matka w nią zwątpiła?!
Przez dziewięć miesięcy Kamila zdążyła więc znienawidzić i siostrę, i jej syna, a na koniec także własną matkę.
Teraz stała w drzwiach sypialni, czując jak gniew tłoczy do jej żył płynny ołów. Gdyby mogła…
Huk wstrząsnął niewielkim domem tak raptownie, że obie podskoczyły, a mały chłopczyk rozpłakał się żałośnie. Saris, który dotąd pasł się spokojnie pod oknem sypialni, poderwał głowę. Najpierw zajrzał do środka, czy jego pani nic nie grozi, potem pognał, szukać źródła tego huku.
I znalazł.
Resztki szmaragdowego portalu rozpływał się w powietrzu, a u jego ujścia leżał… mężczyzna odziany w czerń.
- Kto to jest?! – Kamila już biegła od strony domu.
Za nią, z dzieckiem przyciśniętym do piersi, zbliżała się Karolina.
Nieznajomy jęknął i uniósł głowę, potrząsając nią, jak człowiek bliski omdlenia. Obie kobiety zatrzymały się w bezpiecznej odległości, patrząc nań zogromniałymi ze zdumienia oczami. On wreszcie wstał i… spojrzał na nie. Tęczówki miał barwy rubinu, co w połączeniu z długimi czarnymi włosami, czarnym odzieniem i sztyletem za pasem, sprawiało tak demoniczne wrażenie, że… Kamila po prostu uciekła. Ale na nią nieznajomy nie zwrócił najmniejszej uwagi, całą mając skupioną na tej, która została i przyglądała się mu bez strachu, tak uważnie, jak on jej. Srebrna gwiazdka na czole kobiety lśniła jasno, jak nigdy dotąd. Przez twarz mężczyzny przemknął cień ulgi.
Przyklęknął na jedno kolano, pochylił głowę w niskim ukłonie.
- Wasza Wysokość…
Karolina podeszła bliżej, Saris na wszelki wypadek zaszedł mężczyznę od tyłu, gotów rozpłatać mu czaszkę uderzeniem kopyta, jeśli ten wykonałby jeden zbędny ruch.
- Kim jesteś? – rzuciła zimno. Czarne barwy, które nosił, przypominały jej gwałcicieli z Lasu Tysiąca, w których lepkie łapy wpadła na początku pierwszej Gry.
- Jestem Karin dell’Amar, syn namiestnika Amarkandy, którego wysłał w Międzywymiar wasz kat – odparł, trwając z kornie pochyloną głową.
- Będziesz się mścił? – zapytała ot tak, lekko, jakby pytała o pogodę w Amarkandzie.
- Nigdy! Nie po to tu przybyłem! – zaprzeczył tak gwałtownie i szczerze, że nawet nieufny Saris uwierzył w jego słowa.
- Wstań, Karinie dell’Amar i powiedz w takim razie, co cię sprowadza w me skromne progi. – Karolina mówiła to żartobliwym tonem, ale jakże łatwo przychodziła jej rozmowa w zwykłym dla elfów, kwiecistym stylu.
- Przybyłem po was, moja pani – odparł, prostując się i wreszcie patrząc Karolinie prosto w oczy. – Jesteście potrzebne tam, w Ferrinie. Przysłali mnie nasi bogowie.
- Twoi bogowie – sprostowała sucho. Jeżeli Primea z Saetinem mają nadzieję, że znów zwabią ją do Ferrinu, by rozgrywać nią swoje wojenki, to doprawdy są w błędzie. – Nigdzie się nie wybieram – dodała stanowczo i odwróciła się, by odejść, ale Karin przytrzymał ją za ramię i natychmiast puścił, czując na sobie jej gniewne spojrzenie. Nie wiedział, że tu, na Ziemi, Karolina jest zupełnie bezbronna, nie zaczerpnie energii i nie spopieli napastnika, choćby nawet bardzo chciała, a ona nie zamierzała mu się z tego zwierzać.
- Wasza Miłość, błagam, wysłuchajcie mnie chociaż. Jeśli po tym, co wam powiem, zdecydujecie się zostać tu… w tym świecie… gdziekolwiek on jest… - potoczył rubinowym spojrzeniem po polanie, skromnym domku, zagajniku, rosnącym nieopodal… - uszanuję waszą decyzję i odejdę. Dajcie mi przedtem szansę i wysłuchajcie, z czym przybywam.
- Pod jednym warunkiem… – zaczęła powoli, a Saris prychnął z niedowierzaniem. Jakie znów warunki?! Odesłać mieszańca, skąd przybył i po sprawie. Znów będą umierać, on, Saris, i Anaela, za jakiś Ferrin?! – Będziesz się do mnie zwracał „moja pani”, a nie „wy”.
- Jak sobie życzysz, moja pani – odrzekł pokornie, a potem wszedł za nią do skromnej chatki, wypił jednym haustem gorzkosłodki napój, który mu podała i zaczął opowieść… O tym, jak krwawo i okrutnie Sellinaris tłumi wojnę domową, którą tuż przed swoim odejściem rozpętała ona, Anaela. O tym, jak Ferrin rozpadł się na wojujące ze sobą prowincje, jak każdy każdemu jest wrogiem. To znaczy był, jeszcze do niedawna był. Teraz mają bowiem wspólnego wroga: smoki. Tak, tak, bo Anaela oprócz tego, że zdjęła niewolnicze jarzmo ze wszystkich myślących istot, w godzinie swojej śmierci uwolniła Raskara, który z jej sygnetem powrócił, by obudzić resztę smoków. I Ferrin, już wyniszczony do granic, pustoszą teraz komanda smocze i kyrieńskie. Ale to nie dlatego Karina przysłano tutaj, na Ziemię, by sprowadził przyczynę wszystkich tych nieszczęść z powrotem do Ferrinu…
- Sellinaris dell’Soll wpadł na sposób, jak sobie radzić ze smokami i morduje gady bez rozlewu krwi własnych oddziałów – mówił cicho Karin, a Karolina czuła, że za chwilę usłyszy… coś strasznego. Coś, co spowoduje, że natychmiast, nie zważając na nic, wejdzie w zielony portal…
- Jak? Jak Sellinaris morduje smoki? – ponagliła czerwonookiego mężczyznę, bo ten umilkł.
- Czy wiedziałaś, moja pani, że smoki są dopełnieniem jednorożców?
Jednorożców?! – Karolina pokręciła zdumiona głową.
- Jeden jednorożec, to jeden smok – ciągnął Karin, a ona zaczęła rozumieć. I serce stanęło jej w pół uderzenia.
- Nie musi zabijać smoka, wystarczy, że zabije jego dopełnienie, a smok umiera. Sellinaris morduje jednorożce – dokończył cicho.
Karolina jęknęła, odruchowo tuląc dziecko do piersi. Spojrzała ponad główką niemowlęcia na stojącego obok Sarisa. Słuchał słów posłańca z udanym spokojem, ale hebanowe boki drżały leciutko.
- Wiedziałeś o tym, Saris? – musiała zapytać. – Wiedziałeś – odpowiedziała sama sobie. – Wtedy, podczas wojny o Ferrin, gdy Reikan już miał zestrzelić Raskara, nie pozwoliłeś na to, bo wraz ze smokiem zginąłbyś ty.
Cień gdyby mógł, wzruszyłby ramionami.
- Błagam, wróćcie, Wasza Wysokość, do Ferrinu. – Karin znów osunął się na kolana. – Powstrzymajcie tę rzeź. Jesteście jedyną miłością Sellinarisa dell’Soll, jego dopełnieniem. Dla was uczyni wszystko. Błagam, Anaelo…
Nie chciała się zastanawiać, skąd ten mężczyzna wie, co łączyło ją i Sellinarisa. Chciała pobiec do sypialni, spakować parę pieluch dla synka, zieloną suknię dla siebie, i wracać do Ferrinu. Teraz. Natychmiast. Ale… Jak może narażać nowonarodzone dziecko na śmiertelne niebezpieczeństwo? Zabierać noworodka na krwawą wojnę? I to kogo! Elfów ze smokami!?
Chyba oszalałam! – prychnęła w myślach, wściekła na samą siebie.
- Nie teraz – usłyszała swój głos. – Może za parę lat. Gdy mój syn nieco podrośnie. Dla ferrińskich bogów upływ czasu tutaj, na Ziemi, nie ma żadnego znaczenia. I tak przeniosą mnie tam, gdzie sobie umyślą.
Przemawiał przez nią rozsądek, owszem, ale serce krwawiło. A jeśli przez te parę lat Sellinaris wyrżnie wszystkie jednorożce? Karolina załkała w duchu. Chłopczyk, którego tuliła w ramionach, załkał również.
- Jeżeli pozwolicie, Wasza Wysokość, poczekam tutaj – odezwał się Karin po długiej chwili, bez słowa sprzeciwu przyjmując jej decyzję.
- Tutaj?! W kuchni?!
- W tym świecie. Ktoś musi was przecież przeprowadzić na drugą stronę.
- Sama trafię – ucięła. Jakoś nie potrafiła sobie wyobrazić paru lat spędzonych pod jednym dachem z tym demonicznie pięknym mężczyzną. Jak znała życie – i swoją siostrę – ta natychmiast owinie się wokół Karina dell’Amar niczym trujący bluszcz i… wynikną z tego same kłopoty.
- To portal śmierci – odrzekł z naciskiem. – Ktoś musi oddać życie, byś mogła przejść.
Spojrzała nań z przerażeniem. I tym kimś ma być on?!
Najwidoczniej.
I wygląda na to, że już się z tym pogodził. Odda życie za ukochany Ferrin. Cóż za piękna śmierć dla wojownika…
Karolina, która chyba musi zacząć na powrót się przyzwyczajać, że jest Anaelą dell’Idarei, Wielką Władczynią Edenu – czy istniał jeszcze jakiś Eden? – a nie jakąś tam Karoliną, spojrzała na klęczącego u swych stóp Karina.
- Możesz poczekać, aż będę gotowa udać się do Ferrinu – rzekła cicho.
Uniósł do ust jej dłoń i ucałował.

Leśniczówka miała wprawdzie trzy małe sypialnie – jedną zajmowała Anaela z synkiem, drugą Kamila, trzecia stała pusta – ale Karin odmówił gościny w domu, prosząc jedynie o siennik, który mógł wypchać sianem i umieścić w którymś z końskich boksów, w stajni nieopodal. Kamila, której po pierwszym szoku rubinowooki mężczyzna bardzo się spodobał, próbowała go przekonać do gościnnej sypialni, ale on liczył się jedynie ze zdaniem Anaeli, której było to najzupełniej obojętne. Ferriński wojownik, a Karin dell’Amar bez wątpienia nim był, nie raz i nie dwa razy nocował na wiązce siana, a Kamila i tak trafi do niego być może już pierwszej nocy…
Jakże Anaela się pomyliła…
Jak zmylił ją maślany wzrok siostry, którym zdawała się pożerać pięknego mężczyznę…
Gdyby umiała czytać w myślach, może zapobiegłaby nieszczęściu i dwudziestu pięciu latach cierpienia…
Nic nie zapowiadało dramatu, jaki tej nocy miał się rozegrać. Nie obudziło Anaeli żadne przeczucie. Spała spokojnie jak nigdy, ukołysana nadzieją na powrót do Ferrinu, a tymczasem…
Kamila musiała zwabić Karina do piwnicy, gdzie znajdowały się drzwi, prowadzące do Świata Światów – to do nich pasował kluczyk, który Karin nosił na szyi. Tam po prostu wbiła nie spodziewającemu się tego mężczyźnie nóż w plecy aż po rękojeść, a gdy konał, zawróciła po dziecko, śpiące w kołysce obok łóżka Anaeli. Wraz z ostatnim uderzeniem serca mężczyzny, zielony portal ożył i Kamila z dzieckiem zniknęli w jego paszczy. Gdy Anaela wpadła do piwnicy, portal gasł…

***

- Pochowałam Karina tu, niedaleko domu – mówiła teraz do swego syna, który z niemowlęcia wyrósł na rosłego, wspaniale zbudowanego i pięknego, jak na potomka rodu dell’Soll przystało, mężczyznę. – I przez następne ćwierć wieku noc w noc opłakiwałam stratę ciebie, syneczku. Czy teraz, gdy wysłuchałeś tej historii, potrafisz mi wybaczyć?
Sorell siedział nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w blat stołu. Herbata, którą przed nim postawiła, już dawno wystygła.
- Ona mówiła co innego – odezwał się wreszcie. – Mówiła, że nie chciałaś ani mnie, ani Sellinarisa, ani Ferrinu. Że zwabiłaś ją podstępem, wepchnęłaś w portal razem ze mną. Wierzyłem jej przez wszystkie te lata, dlaczego teraz mam uwierzyć tobie?
- Twoja matka nie kłamie! – oburzył się Saris.
- Co podpowiada ci serce? – zapytała syna łagodnie.
Jeśli roiła sobie, że ten rzuci się jej w ramiona, powtarzając: „Wierzę ci, wierzę!”, musiała się rozczarować. Sorell nie podniósł wzroku. Nie odpowiedział.
Jeżeli Anaela, jego matka, myślała, że tylko jej było ciężko, tylko ona płakała przez wszystkie te lata, była w błędzie. On, Sorell, niechciany ani przez ojca, ani przez macochę, a przez oboje znienawidzony właśnie dlatego, że był synem Anaeli, żywym jej przypomnieniem, cierpiał niemniej. I również nauczył się nienawidzić…
- Co mnie tam czeka? Po drugiej stronie? – odezwała się, wiedząc, że na jego wybaczenie jeszcze nie zasłużyła.
- A przejdziesz? – wreszcie na nią spojrzał.
- Pod pewnym warunkiem, ale owszem, przejdę.
- Jaki to warunek? – zapytał z nutą ironii w głosie. Czy matka rzeczywiście myślała, że może jemu stawiać warunki?
- Tym razem nikt nie zginie – odparła. – Jeżeli ferrińscy bogowie chcą mieć dobrą zabawę, proszę bardzo, będą mieli, ale nie kosztem twojego życia. Co mnie tam czeka? – powtórzyła pytanie już zupełnie innym tonem. Zimnym i ostrym jak klinga Czarnego Tytanianu. Sorell spojrzał na matkę z mimowolnym podziwem. Taką ją sobie wyobrażał: nie mażącą się po nocach babę, ale twardą, wręcz okrutną wojowniczkę.
Niewiele jak widać wiedział o własnej matce…
- Kamila powstrzymała rzeź jednorożców? – pytała dalej.
- Kamila? – prychnął. – Z jeszcze większym upodobaniem niż Sellinaris zaczęła na nie polować! Za to też ciebie tam nienawidzą: że zamiast siebie przysłałaś tę zdrajczynię.
- Anaela nikogo nie przysłała – odezwał się coraz bardziej rozdrażniony osobą Sorella Saris. – Jak jeszcze raz coś takiego powiesz, rozmażę cię na tamtej ścianie!
- Spróbuj, a nuż ci się uda – zakpił młody mężczyzna, nic sobie z tej groźby nie robiąc. Anaela, jak na kochającą mateczkę przystało, nie pozwoliłaby go skrzywdzić. Nikomu. Nawet ukochanemu Cieniowi. – Niedobitki jednorożców ukryły się w Nienazwanem – mówił dalej, nie obdarzywszy Sarisa ni połową spojrzenia. – Smoki chronią je, chroniąc siebie, ale poluje na jedne i na drugie cały Ferrin, cała Nolandia. Zasmakowali w zabijaniu gadów, a skoro można to uczynić tak tanim kosztem… Osaczone w pułapkach Cienie nie próbują się bronić. Po prostu idą pod nóż.
- W ilu takich polowaniach brałeś udział? – w głosie Sarisa był jad.
- W paru brałem – odparł nonszalancko Sorell. Anaela posłała synowi pełnie niedowierzania spojrzenie. – Do czasu, gdy nie zawarłem z jednym z was Braterstwa-w-Mocy.
- A któż chciałby zostać twoim bratem? – prychnął z pogardą Saris.
            W następnej sekundzie, gdyby Anaela przytomnie nie szarpnęła syna w tył, Cień skończyłby z nożem w gardle.
            - Nie waż się krzywdzić Sarisa! – krzyknęła, doprowadzona do ostateczności. – A ty, Saris, go nie prowokuj!
Mężczyzna i jednorożec stali naprzeciw siebie, tak samo pełni nienawiści, tak samo opętani żądzą krwi. Co naszło jednego i drugiego, na bogów?! Anaela nie rozumiała ani zachowania elfiego księcia, ani tym bardziej Sarisa, który powinien przecież cieszyć się z przybycia Sorella. Dzięki niemu wrócą do Ferrinu!
- Nie wierzę w jego czyste intencje – warknął Cień, a te słowa były przeznaczone tylko dla niej. – Został przysłany przez tego, kto miał klucz, a klucz o ile mnie pamięć nie myli, zabrała Kamila, i chce cię zwabić w pułapkę, tak jak zabawia się wabieniem w pułapki jednorożców. Nie widzisz, że z twojego maleństwa, ukochanego syneczka, nie zostało nic? Przekabacili go na swoją stronę! Jest przynętą! Pytanie, kto się nim posłużył…
- A czy to ważne? – odparła, pocierając ze znużeniem twarz. – Czy przysłaliby Sorella, czy kogokolwiek innego, i tak bym przeszła. Wiesz o tym równie dobrze, jak oni, kimkolwiek są. A ja nie chcę wierzyć, że mój syn świadomie wciąga mnie w zasadzkę. I tobie zabraniam tak myśleć!
- Możesz mi co najwyżej zabronić tak mówić, myśleć sobie będę, co chcę – prychnął Saris i wyszedł, obrażony.
Sorell, czekając aż jego matka skończy mentalny dialog z tym parszywym jednorożcem, zdążył sobie obejrzeć wnętrze kuchni, ze wszystkimi jej cudami: lodówką, kuchenką mikrofalową, radiem, mikserem i resztą przedmiotów, których nazw nie znał, a przeznaczenia nawet nie próbował się domyślić. Może znajdzie tu, na Ziemi, coś, co przyda się po tamtej stronie…?
Wyszła z kuchni, zostawiając syna samego. Gdy po paru minutach ruszył na jej poszukiwania, właśnie próbowała zapiąć jedną ręką suwak długiej, zielonej sukni, kikutem drugiej niezdarnie przytrzymując krnąbrną materię.
- Pomogę ci – zaoferował się.
Posłała mu odpychające spojrzenie.
- Przez ćwierć wieku dawałam sobie radę sama.
Wzruszył ramionami, a potem wraził jej w serce następne słowa:
- I ty z tą kaleką ręką masz ratować Ferrin?
Anaela zamarła. Powoli odwróciła się ku niemu. Na twarzy syna nie widać było nawet zmieszania, że o skrusze nie wspomnieć. Co sprawiło, że ten młody mężczyzna był tak bezmyślny i okrutny? Słowem można zranić bardziej niż uderzeniem i tak właśnie mścił się na matce za całe swoje dzieciństwo bez miłości i za młodość w stajniach, byle dalej od ojca i macochy. Czy Anaela była temu winna, czy nie, on i tak będzie ją karał. Za całokształt.
- Tutaj nie – zaczęła powoli, pilnując, by głos jej nie zadrżał – ale po drugiej stronie pokażę ci, co potrafię tą k a l e k ą  r ę k ą.
Minęła syna i ruszyła schodkami w dół, do niewielkiej piwnicy. To tam kryły się drzwi, prowadzące do Świata Światów… Wyciągnęła naglącym gestem dłoń. Podał jej kluczyk. Po chwili drzwi zaczęły się uchylać. Przestrzeń za nimi już płonęła jadowitą zielenią, gotowa pożreć tę, co odważy się w nią zanurzyć i wypluć całe galaktyki i istnienia stąd. Ale Anaela ani myślała wchodzić w portal. Czekała na tę, co pojawi się po drugiej stronie, by ją przeprowadzić. Sorell był widać mniej cierpliwy, niż matka: po prostu pchnął ją w szmaragd portalu i bez namysłu skoczył za nią.
            Krzyknęła z frustracji.
Zamierzała przejść na własnych warunkach!
W następnej chwili poczuła dłonie, zaciskające się na kikucie ręki.
- To w darze dla naszej wybranki – usłyszała tubalny głos Saetina, a zaraz potem cichy, dźwięczny śmiech Primei. To właśnie bogini miała ją przeprowadzić do Ferrinu.
- Nie zgadzam się na niczyją śmierć! – zaczęła gniewnie, mając Primeę tuż przed sobą. – Jeżeli Sorell zginie, bym mogła przejść, nie dostarczę wam oczekiwanej rozrywki. Nadzieję się na miecz przy pierwszej okazji!
- Nie tobie stawiać warunki, Anaelo dell’Soll, ale ten przyjmiemy. Sorell nie zginie.
Odetchnęła lekko.
Przedwcześnie.
Następne słowa Primei sprawił, że oddech uwiązł Anaeli w gardle.
- Na drugą stronę przeprowadzi cię twoja matka. I ojciec. Pora, byś ich poznała…
Matka i ojciec?! Anaela wychowała się w sierocińcu. Nigdy nie poznała swoich rodziców, a jedyną opiekunką, którą darzyła szczerą miłością była ciocia Marylka. Amarilla dell’Soll, Wielka Władczyni Ferrinu, która… właśnie wynurzała się ze wściekłej zieleni wirującego dookoła nich portalu.
- Ciocia…? Amarilla…? – wyszeptała Anaela pobladłymi ustami.
Amarilla skinęła poważnie głową. W jej zielonych oczach, pięknych oczach elfii, był smutek i prośba o wybaczenie. Anaela pokręciła głową, nie wierząc, po prostu nie wierząc w to, co usłyszała i to co widzi. A potem poczuła straszny, wszechogarniający żal.
- Opiekowałaś się mną przez osiemnaście lat! Gdybyś powiedziała… choć dała do zrozumienia, że jesteś moją matką… - Głos załamał się. Oczy wypełniły łzami. Cała parszywa, samotna do bólu przeszłość stanęła jej przed oczami. Łącznie z brutalnym gwałtem, którego dopuścili się na piętnastoletniej wtedy dziewczynie „bracia” z sierocińca. – Nie zrobiłaś nic… Zupełnie nic, gdy oni…
- Anaelo… - odezwała się łagodnie Amarilla. – Mimo wszystko nie dałaś się złamać. To ty, a nie Kamila, która miała moją miłość i opiekę na co dzień…
No tak! Skoro Kamila była jej, Anaeli, siostrą, to matka Kamili musiała być matką Anaeli, tylko dlaczego bliźniaczka przez ładnych dziewięć miesięcy, które spędziła z Anaelą w leśniczówce, nie zająknęła się ani słowem, że tą matką jest Amarilla dell’Soll?! Dlaczego to ukrywała i… co jeszcze ukrywała?
- Kamila nie sprostała wyzwaniu, ty, zahartowana przez życie, owszem – dokończyła Amarilla, a potem zawahała się przed następnym wyznaniem. – Ja nie będę tym razem twoją przewodniczką. Przez portal przeprowadzi cię, z woli bogów, twój ojciec. To ważne, byś poznała go właśnie teraz, w tym miejscu i w tej chwili. Żegnaj córeczko, może jeszcze kiedyś się spotkamy… - Dotknęła pieszczotliwym, błagalnym gestem policzka Anaeli, a gdy ta cofnęła głowę, przepełniona poczuciem zdrady, uśmiechnęła się smutno i zniknęła w zielonym blasku.
Anaela nagle zrozumiała cały żal i nienawiść Sorella. Ona czuła w tym momencie do własnej matki to samo. Czy Amarilla była winna, czy nie.
Nagle… zapomniała i o Sorellu, i o żalu, i o nienawiści, bo z zieleni zaczęła wynurzać się potężna sylwetka. Oczy Anaeli zogromniały. Przytknęła do ust obie dłonie – tak, Saetin sprawił, że znów miała dwie ręce – a z jej gardła wydobył się pełen niedowierzania jęk.
- Raskar…!
Tak. Przed nią stał w całej pół ludzkiej, pół smoczej okazałości Raskar. Mierzył ją złotymi oczami, pełnymi ludzkiego okrucieństwa i zwierzęcej bezwzględności, a potem chwycił ją po prostu za rękę i szarpnął za sobą. Nie miała szans się wyrwać. Nie mogła wydobyć z zaciśniętej szokiem krtani nawet słowa protestu. Raskar puścił ją nagle, a ona wypadła z portalu na polanę Czterech Wodospadów.
Zaraz za nią wypadł Saris.
Portal zgasł.

Przewróciła się na plecy i wpatrzyła półprzytomnymi oczami w ferrińskie niebo, usiane gwiazdami tak jasnymi, jakich nigdy nie widziała tam, na Ziemi. Mimo wszystko poczuła wszechogarniające szczęście, że znów jest tutaj. Że powróciła do świata, o którym przez ćwierć wieku marzyła i do którego przez ćwierć wieku tęskniła. Do Ferrinu i… do Sellinarisa.
Uśmiechnęła się leciutko, nadal leżąc na wznak z rozrzuconymi ramionami na miękkiej, pachnącej nocną rosą murawie. Wodospady szumiały cicho. Mogła tu zostać do końca swoich dni, ale Ferrin się o nią szybko upomni…
Saris pozbierał się po upadku, wstał i otrząsnął się jak pies, wychodzący z wody.
- Co ty tu robisz? – zapytała, znając odpowiedź.
- Gdzie ty, tam i ja. Nawet bogowie to rozumieją – odparł, rozglądając się dookoła. – A gdzie się podział twój podły synalek?
To pytanie sprawiło, że Anaela poderwała się i potoczyła wzrokiem po polanie, wypatrując leżącego nieruchomo ciała, ale Sorella nigdzie nie było. Dass’ratt! Bogom nie można widać wierzyć do końca. Obiecali, że Sorell nie zginie, ale nie dali słowa, że go przepuszczą… Dass’ratt!
Nagle powróciło ostatnie wspomnienie z zielonego portalu i Anaela usiadła z powrotem, bo nogi odmówiły jej posłuszństwa. Raskar, smocza bestia, jej ojcem!!! Jak on… i Amarilla… Jak to się stało?! Jak Wielka Mała Pani, najpotężniejsza władczyni w dziejach Ferrinu pozwoliła się splugawić bestii?! Po co? W jakim celu?! Żeby spłodzić ją, Anaelę, i Kamilę, które i tak zabrała ze sobą na Ziemię? Po co więc to wszystko…?!
A jednak… to Anaela, po odejściu Amarilli, była główną rozgrywającą dla tego świata. To ona była czarnym koniem ferrińskich bogów. Widać zmieszanie krwi elfiej i ludzkiej w osobie Sellinarisa nie wystarczało, trzeba było dolać krwi smoczej.
- Wiedziałeś o tym? – odezwała się nagle, patrząc na Sarisa. Musiał wiedzieć! Przecież był dopełnieniem Raskara!
- O czym? – zwrócił ku niej szafirowe spojrzenie i zaniepokoił się nagle. Wyglądała, jakby zaraz miała zemdleć, albo zwymiotować. A może jedno i drugie.
- Że Amarilla jest moją matką, a Raskar ojcem!
Saris oniemiał ze zdumienia. Nie wiedział.
- To by wszystko wyjaśniało… - odezwał się powoli po długiej chwili. – Dlaczego smoki dały się pokonać podczas tamtych wojen nolandzkich. Amarilla odeszła unosząc ze sobą potomkinie Raskara, a on sam musiał doczekać chwili, aż jedna z nich, konkretnie ty, obudzi go i uwolni. Gratuluję, moja pani. Tańczysz tak, jak Raskar ci zagra.
- Gdybyś mówił mi więcej, niż wiem, może działałabym rozważniej. Ale ty zatrzymujesz dla siebie swoje małe, podłe tajemnice i knujesz jak cała reszta – odcięła się, coraz bardziej rozgniewana. Chciała jeszcze coś dodać, żeby Saris naprawdę odczuł jej wściekłość, ale umilkła i wyprostowała się, całą sobą chłonąc sygnały docierające z otoczenia.
- Już wiedzą, że tu jesteśmy – mruknęła, nie będą jednak pewna, kto wie.
- Oczywiście, że wiedzą, twoje przybycie potężnie wzburzyło magiczną równowagę. Nie zdziwiłbym się, gdyby Sellinaris w tej chwili skrzykiwał zbrojnych i ruszał do Ellisii, by znaleźć się jak najszybciej i jak najbliżej Lasu Tysiąca. I ciebie.
- Nie jest jasnowidzącym. Nie wie, kto przybył.
Saris parsknął śmiechem.
- Wie, wie. Twoją aurę, mimo iż trzymasz ją zamkniętą, wyczuje jak gończy pies. Zbierajmy się, moja pani, i jedźmy… no właśnie: dokąd?
Anaela odparła bez namysłu:
- Do Feri’any.
- Oszalałaś?! – krzyk wzburzonego Cienia niemal rozsadził jej mózg, aż jęknęła, przytykając palce do skroni. – Sorell był jaki był, ale nastroje panujące właśnie w Feri’anie oddał wiernie. Sellinaris ciebie nienawidzi, a jeszcze bardziej twoja siostra. Oboje z przyjemnością, gdy tylko cię dorwą, wtrącą do lochów, podręczą, a potem skażą na śmierć i dopilnują, byś długo umierała. Nie pozwolę ci jechać do Feri’any! Po moim trupie!
- Saris… - zaczęła.
- Saris ma rację – padło nagle zza najbliższej skały.
Obróciła się na pięcie, nabierając w obie dłonie szkarłatnej energii i rzuciła ostro:
- Coś za jeden? Wychodź!
Zrobił to bez wahania, a w następnej chwili Anaela aż krzyknęła z radości.
- Sirden!
I już wisiała katu na szyi, a on obejmował ją ramionami, tuląc do piersi z całych sił.
Bogowie, jak za nią tęsknił…
Ukrył twarz w złotych włosach kobiety, by Saris nie zauważył niemęskich łez w jego oczach, ale Cień nie był zainteresowany czułym powitaniem dwojga przyjaciół, on patrzył na Panią Lasu, która także pojawiła się na polanie. Czyżby pomysł Anaeli udania się wprost do Feri’any był tak zły, że bogowie potrzebowali wsparcia driad, by ją powstrzymać?
Anaela wysupłała się z objęć kata, pogładziła go po policzku i z przepraszającym uśmiechem odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie.
- Dokąd… Dokąd idziesz? – usłyszała jego zdumiony okrzyk.
Wzruszyła ramionami, nie zwalniając kroku.
- Do Feri’any. Przecież mówiłam, że tam się właśnie udaję, kiedy ty się pojawiłeś. A skoro Saris nie chce mnie tam zanieść…
- Anaelo… - dogonił ją i próbował zatrzymać, ale odtrąciła jego dłoń. Zdołała zrobić dwa kroki więcej, gdy tym razem ręka kata unieruchomiła ją na dobre. Zacisnął palce na jej ramieniu i trzymał.
Przez parę chwili stała bez ruchu, zdumiona tym, że Sirden śmiał to uczynić, po czym odwróciła się powoli, stając z nim twarzą w twarz i wycedziła:
- Zapominasz, Sirden, gdzie twoje miejsce w szeregu.
- Pamiętam o nim doskonale, Wasza Wysokość – odparł spokojny i poważny. – Jest tutaj, krok za tobą, ale ty sama nie zrobisz następnego.
- Nie powstrzymasz mnie.
- Przynajmniej spróbuję.
Anaela wbiła wściekły wzrok w jego pociemniałe źrenice i w następnej chwili wyciągnęła dłoń wnętrzem ku górze. Natychmiast zaczęła spływać do niej czarna, zła moc. Sirden bez wahania uczynił to samo.
- Jeśli Międzywymiar ma cię powstrzymać… - zawiesił głos.
- Ja z niego wrócę, głupcze. Ty nie! – odwarknęła.
- Przynajmniej nie będę patrzył, jak Sellinaris rozrywa cię na krwawe strzępy.
- Jesteś o niego zazdrosny! Zawsze byłeś!
Zmilczał.
Co robić?! Przecież nie wyśle upartego, cholernego lorda dell’Sir w nieistnienie! Nie darowałaby tego sobie! O czym on doskonale wiedział…
Upuściła czarną energię, ale nim Sirden zdążył odetchnąć z ulgą… Błyskawicznie nakreśliła prostokąt, który jeszcze szybciej napełnił się błękitem i skoczyła w portal.
By wypaść metr dalej.
Sirden uniósł w zdumieniu brwi. Saris parsknął śmiechem. Pani Lasu, której była to sprawka, ze skruszoną miną stanęła przed wściekłą, otrzepującą suknię z liści i gałązek Anaelą.
- Co ty masz mi do powiedzenia? – zapytała, nie obdarzając driady ani połową spojrzenie, bo miała chęć ją zamordować. Zamordowanie ducha zaś, szczególnie tak potężnego, było oczywiście niemożliwe, czego Anaela miała bolesną świadomość. Sirdena zabić nie może, Saris do Feri’any jej nie zaniesie, Pani Lasu uniemożliwi dziką teleportację… - Ja muszę go zobaczyć, czy wy tego nie rozumiecie?! Marzyłam o nim przez dwadzieścia pięć lat! Tęskniłam za nim równie długo! Każdej cholernej nocy płakałam z żalu po jego stracie dotąd, aż sen nie przyniósł mi ukojenia! A teraz, gdy Sellinaris jest tak blisko… - głos się jej załamał. Zwiesiła głowę, całkowicie pokonana przez najbliższych przyjaciół. I ducha.
- Sellinaris jest tak daleko, jak nigdy dotąd – odezwała się Pani Lasu. – Nie ma w nim miłości do ciebie, nie zna, co to litość. Nie czeka na ciebie i za tobą nie tęskni. Jest owładnięty żądzą zemsty i zabijania.
- To co mam zrobić? – Anaela podniosła na nią żałosne spojrzenie.
- Daj mu czas, by pokochał i zatęsknił. Wyczuwa twoją obecność, jak głodny wilk. Gdy teraz się pojawisz blisko niego, po prostu rzuci ci się do gardła. Ale jeśli dasz mu trochę czasu, gdy nasyci się samą świadomością, że wróciłaś, wróciłaś d o  n i e g o, powstrzyma mordercze zapędy i będziesz miała szansę na nowo go w sobie rozkochać. Bo to jest twoje zadanie w tej rozgrywce.
- Mogę sprawić, żeby pokochał mnie natychmiast – syknęła Anaela. – Nadal władam elfią magią i znów mogę rzucić urok nieodwracalny.
- Nie pozwolę ci na to. – Sirden stanął jej na drodze. Aż pobladł z gniewu i determinacji. – Chcesz mieć kochanka owładniętego takim obłędem, jak Eleuzis? Chcesz by twój Sellinaris uczynił z tobą to, przed czym, dzięki Sarisowi i jego wizji, zdołałem cię ustrzec? A może… chcesz odzyskać przywilej władzy, złotą gwiazdkę, zamiast srebrnej, za cenę życia Sellinarisa? Może liczysz, że zetnę go w następnej sekundzie, gdy pojmie cię za żonę i odda Ferrin?
W Anaeli zagotowało się. Zacisnęła szczęki tak mocno, aż chrupnęło.
- Zejdź mi z drogi, Sirden – wycedziła. Błyskawice, spływające jej od paru sekund po ramionach zmieniły barwę ze szkarłatnej na smoliście czarną.
Sirden zmrużył wściekle oczy, a potem… ustąpił.
Minęła go i to był jej błąd. Cios w kark i już osuwała się bez przytomności w jego ramiona.


To ona, przeklęta po stokroć dell’Idarei, spowodowała upadek najpiękniejszego ze światów. To ona pchnęła Sellinarisa w objęcia Pani Zemsty, a że nie mógł zemścić się na niej, na Anaeli, bo podobnie jak Saris znalazła się poza zasięgiem spragnionych zemsty rąk, Sellinaris niszczył to, co ukochała ponad wszystko: Ferrin i… siebie samego.

Niczego bardziej nie pragnęła w całym swoim życiu – niczego! – niż chwili, w której on porwie ją w swoje objęcia, niemal miażdżąc w stęsknionym uścisku, tak stęsknionym, jak jej, i wyszepce słowa, które w takich chwilach powtarzał wiele razy, tam, na Ziemi: Kocham cię. A ona odpowie tak, jak odpowiadała za każdym razem: Weź mnie. Jestem twoja. Potem poczuje jego usta na swoich, całujące tak żarliwie i zachłannie, że ona zacznie mdleć z obezwładniającej rozkoszy, a on wreszcie weźmie ją na ręce i zaniesie w miejsce, gdzie będą mogli doznać spełnienia. Albo po prostu podwinie jej suknię, rozepnie spodnie i weźmie ją tam, gdzie stali, zatykając jej jedynie usta dłonią, by nikt nie słyszał jęków i błagań o jeszcze.
Nie mogła o tym nawet marzyć. Nie tym razem. Teraz byli śmiertelnymi wrogami i Sellinaris, jeśli w ogóle był spragniony jej jęków, to od uderzeń batoga. I błagań, by przestał.
Pochyliła głowę, by bystre oko Sirdena nie wypatrzyło zdradliej wilgoci na policzku, potarła twarz, ścierając tę wilgoć, wzięła głęboki oddech i wymówiła formułę, choć imię tego, kogo prosiła o posłuchanie, ledwie przeszło przez gardło:
- Sellinarisie dell’Soll, usłysz mnie.
Długo czekała na odpowiedź. Albo nie mógł wysłuchać jej w tym momencie, albo nie chciał. Wreszcie…
- Jestem. Słyszę.
I… znalazła się pośrodku gabinetu, który tak dobrze znała. Sellinaris stał oparty o brzeg biurka i ze splecionymi na piersiach rękami, wbijał w widmo tej, którą jednocześnie kochał i nienawidził płomień czarnych oczu.
Patrzyli na siebie długie, długie chwile, jakby chcieli swój obraz na zawsze wyryć w sercach i pamięci. Bo tak było. Anaela miała pewność, że gdy stanie przed nim w swym cielesnym wcieleniu, będzie spętana, niczym cielę na rzeź – już ona, Wielka Zdrajczyni tego dopilnuje. Dopilnuje, by po drodze do Sellinarisa żołdacy nie szczędzili rywalce razów, by obili jej twarz, skołtunili włosy, podarli suknię, poznaczyli ciało sińcami i krwią. Tak by niczym nie przypominała istoty ze snów Władcy Ferrinu. By odwrócił się od niej ze wstrętem i nigdy więcej nie zamarzył o Anaeli dell’Idarei, przeklętej po stokroć. Ona miała tego świadomość i stała bez ruchu, by mimo wszystko zapamiętał ją taką, jak z ostatnich jej chwil tu, w Ferrinie…
- Czego chcesz? – on pierwszy przerwał milczenie. Magiczna chwila prysła. Nie mógł znieść jej widoku ani sekundy dłużej wiedząc to samo, co ona.
- Negocjować rozejm – odparła cicho.
Na jego pięknej, teraz zmienionej okrucieństwem twarzy nie drgnął ani jeden mięsień, gdy odpowiadał:
- Pokonanie smoków jest kwestią czasu. Nie chcę twojego rozejmu i nie chcę smoków na moim terytorium. A jest nim cały wielki Ferrin. Od Feri’any do Nienazwanego.
- Wybijając smoki, mordujesz jednorożce. One też nie są ci potrzebne? – pilnowała, jak bardzo pilnowała, by głos jej nie drżał…
Odpowiedział milczeniem.
- Czy jest cokolwiek na tym świecie, czego pragniesz? Czym mogłabym zapłacić za życie smoków i jednorożców?
Zmrużył czarne oczy i uniósł kącik ust w prześmiewczym uśmieszku.
- Było. Kiedyś było, czy raczej była: kobieta o imieniu Anaela, moje dopełnienie, miłość i przekleństwo mojego życia. Odeszła, przysyłając na swoje miejsce… godną zastępczynię. Zastępczynię, która przewyższa nawet mnie w okrucieństwie i nienawiści do wszystkiego, co przypominałoby o Anaeli dell’Idarei. Ona nie morduje smoków, bo te w niczym jej nie zawiniły. Wyrzyna jednorożce wiedząc, jaką miłością ty Cienie darzyłaś. Masz jeszcze jakieś pytania?
Trwała porażona jego słowami, nie będąc w stanie uczynić najmnijeszego ruchu. Ale pytanie miała, owszem.
- Dlaczego się jej nie pozbędziesz?
Zaśmiał się. Gorzko. Z ironią.
- I o to pytasz ty, niewinność w bieli, co to leczy, a nie zabija?
Musiała spuścić wzrok pod jego kpiącym spojrzeniem.
- Otóż wiedz, moja droga, że twoją siostrę chroni Najwyższa Magia. I jeżeli ktokolwiek może ją zgładzić, to właśnie ty.
Poderwała głowę, patrząc nań z niedowierzaniem, a on zapytał lekkim tonem:
- Czyż nie po to cię tu przysłano?


Dopadł do niej. Chwycił za ramiona. Wpił palce tak silnie, że stłumiła jęk. Trzymając ją przed sobą długą chwilę ogarniał spojrzeniem jej twarz, szyję, ramiona, kibić i znów powracał wzrokiem do jej oczu, jakby musiał upewnić wszystkie zmysły, że ona istnieje, że jest rzeczywista, a nie utkana z marzeń i wspomnień.
Patrzyła nań z mieszaniną strachu i nadziei.
Nie bała się jego nienawiści, nie w tej chwili, widząc w czarnych oczach Sellinarisa dojmującą tęsknotę i żar pożądania. Bała się, że on powie, albo uczyni coś, co przekreśli ich szanse na tę jedną jedyną noc. Co odepchnie ich od siebie na zawsze. I pal licho słowa Pani Lasu „masz rozpalić w Sellinarisie na nowo płomień miłości, to twoja misja”. Anaela ten płomień chciała rozpalić dla siebie. Nie dla Ferrinu.
- Jesteś – wydusił przez zaciśnięte zęby. Tylko tyle był w stanie powiedzieć przez gardło zdławione niewypłakanymi łzami. On, Wielki Władca, nie mógł sobie pozwolić na rozpacz.
Kiwnęła głową. Jest. Przyszła do niego mimo ostrzeżenia: „Nie wyjdziesz z moich rąk żywa”.
Potrząsnął nią, aż włosy wysypały się spod diademu, a potem przygarnął do piersi z całych sił. Objęła go równie mocno. Przez kilka sekund słuchali oszalałego bicia swoich serc.
- Nie mogłem się pogodzić z twoją śmiercią. Nie mogłem znieść twojej zdrady – zaszeptał z twarzą ukrytą w jej włosach. – Tak właśnie: zdrady. Dałaś mi poznać, co znaczy miłość ze swym dopełnieniem i odeszłaś, zostawiając mnie oszalałego z tęsknoty i rozpaczy. Taki był twój plan. Zrobiłaś to z premedytacją… – Szarpnęła się, chcąc zaprzeczyć, ale przycisnął ją tak silnie, że straciła oddech. – I za tę podłość, za okrucieństwo, jakiego się dopuściłaś na swoim dopełnieniu, znienawidziłem cię tak, jak mógłbym cię pokochać, gdybyś została: bezgranicznie.
Zwiotczała mu w ramionach.
Odsunął ją od siebie, by mogła złapać oddech. Patrzył jak unosi ciężkie powieki, jak mruga półprzytomnie, strząsając z rzęs krople łez, a potem scałował te łzy z jej policzków i ust. Rozchyliła bezwiednie wargi. Rozum kazał trzymać się od tego śmiertelnie niebezpiecznego mężczyzny z daleka, ale ciało… ono pragnęło Sellinarisa jak nigdy nikogo innego.
- Będę cię teraz kochał. Do świtu – znów szeptał, patrząc w jej złoto-zielone źrenice z takim żarem, jakby chciał spopielić podłą, zdradliwą duszę Anaeli. – O pierwszym brzasku odejdziesz. Jeżeli po przebudzeniu znajdę cię w swoim łóżku, skręcę ci kark. – Te słowa, wypowiedziane niemal z czułością, wstrząsnęły nią, choć mogła się przecież czegoś podobnego spodziewać. Obiecał jej śmierć ze swojej ręki w dniu, w którym ponownie postawiła stopę na ziemi Ferrinu. Mimo wszystko miała nadzieję usłyszeć co innego… Znów próbowała się uwolnić, rozchyliła usta, by rzucić cierpką odpowiedź, by ugodzić go słowem równie bolesnym, co jego, ale zaczął ją całować tak, jak kiedyś, dawno, na Ziemi, gdy łączyła ich głęboka miłość, a nie przepaść nienawiści.
Zatraciła się w tym pocałunku, oddała się we władanie pragnieniu. Wsunęła palce we włosy Sellinarisa i całowała go tak żarliwie, z taką determinacją, jak on ją.
Uniósł ją, nie przestając całować, i chciał nieść do sypialni, ale… nie starczyło mu cierpliwości. Wparł ukochaną plecami w ścianę, jednym ruchem zadarł jej suknię, drugą ręką rozpiął spodnie i wreszcie mógł zanurzyć się w rozkoszne, wilgotne, spragnione jego męskości ciepło.