Moja Wielka Australijska Przygoda, czyli jak to się zaczęło...

Gdzieś tutaj jestem... :)
Styczeń 2014

Cz. I


- To nie będzie pani potrzebne – mówi celniczka z dziwnym uśmiechem, stojąc nad wybebeszoną walizką.
Razem z nią, półprzytomna po dwudziestoośmiogodzinnej podróży, w czasie której nie zmrużyłam oka – nie śpię już od jakichś dwóch dni, jeszcze osiem i umrę, bo po dziesięciu dniach bez snu człowiek umiera – wpatruję się w siedem par skarpet frote, które ze sobą zabrałam. Jedna na każdy dzień. I farelkę.
Zawsze zabieram skarpety frote i zawsze zabieram ze sobą farelkę, nawet jeśli jest to podróż do bardzo ciepłych krajów, bo noce w tych krajach bywają zimne, a ja przecież piszę nocami. Muszę więc mieć ciepło. Szczególnie w nogi. Stąd te skarpety. I farelka.
W tamtym momencie jakaś część mego otępiałego od długiej podróży mózgu nie zgodziła się z celniczką, bo ogólnie jestem przeciw.
Nazajutrz przyznałam jej rację.
Za oknem były czterdzieści dwa stopnie w cieniu.
Tak się zaczęło moje pierwsze spotkanie z Australią…

Dlaczego wybrałam Australię? Bo któregoś styczniowego dnia, wysmagana wiatrem i śniegiem stwierdziłam, że wyjeżdżam. Gdzieś, gdzie jest ciepło. A że w Australii jeszcze nie byłam…
Jestem bardzo spontaniczna w podejmowaniu decyzji. Tego samego wieczoru otrzymałam e-vizę, zarezerwowałam samolot i hotel. Poszłam spać i nazajutrz… musiałam na własne oczy upewnić się, co też nawyrabiałam w nocy, całkowicie przytomna na ciele i umyśle: właśnie wysłałam się na tydzień do Australii!
Dlaczego tylko na tydzień, skoro sama podróż zajmie dwa dni w jedną i dwa dni w drugą stronę? Bo dokładnie tyle: dziesięć dni beze mnie, wytrzymywał mój synek.
Dzwonię do mojej matki, która pod moją nieobecność zajmuje się wnukiem.
- Słuchaj, mamo, wyjeżdżam na dziesięć dni do ciepłych krajów.
- O, to dobrze, odpoczniesz…
Rzeczywiście, odpoczynek po morderczych ostatnich miesiącach po prostu mi się należał.
- Gdzie tym razem?
Zwykle był to Cypr albo Wyspy Kanaryjskie. Tam było może nie lato, ale nie zima.
- Eeee… tym razem nieco dalej. Do Australii.
- Do Aus… Australii? Ale to daleko!
Taaak. O Australii można powiedzieć wiele i jedno: to bardzo daleko.
- E tam, daleko. Parę godzin w samolocie i jestem na miejscu. Wracam jak zwykle. Nim Patryk zdąży się stęsknić.
- Lecisz na drugi koniec świata i będziesz tam tylko dziesięć dni? Pojechałabyś na miesiąc, pozwiedzać, to rozumiem, ale…
Właściwie będę tam tylko tydzień, odjąć podróż, wolałam jednak o tym nie wspominać, bo mi samej dokonania ostatniej nocy wydały się w tym momencie absurdalne. Chociaż… robiłam w życiu bardziej szalone rzeczy, niż tygodniowa wycieczka do ciepłych krajów. Krajów tak ciepłych, że niemal udaru dostałam – ale o tym później…
- To kiedy wylatujesz?
- Prawdę mówiąc jutro.
- Jesteś spakowana?
A co tu – oprócz ciepłych skarpet, farelki i karty do bankomatu - pakować?
- Niee, może wieczorem…
Mojej rodzicielce nie mieściło się to w głowie, ale ja tyle razy wyjeżdżałam dosłownie z godziny na godzinę, że pakowanie się w jedną skromną podróżną torbę na jeden skromny tydzień zajmowało mi może z pół godziny. Miałam pewność, że i tak czegoś zapomnę, ale miałam i drugą: że nie ma tego, czego nie kupiłabym na miejscu, mają kartę kredytową. Byleby zabrać paszport i portfel. Resztę da się skompletować.
Tym razem byłam w błędzie…
Ale to się okaże na miejscu, gdy już dotrę na wymarzone antypody i okaże się, że primo: nie mam dostępu do internetu i mieć nie będę. Secundo: nie podłączę się do australijskiej sieci, jeśli nie kupię specjalnej wtyczki, nie mogę więc naładować ani telefonu, ani laptopa. To okazało się problemem gdzieś tak trzeciego dnia, gdy zgasła komórka. Przez te trzy dni trwałam bowiem w błogiej nieświadomości i jeszcze bardziej błogim… zadziwieniu.
Australia. Siedzę na balkonie mojego hotelu do góry nogami. A mimo to nie spadam w otchłań Kosmosu, a gwiazdy są na swoim miejscu: nad moją głową. Niesamowite…! Czyżby ci, którzy twierdzą, że Ziemia jest okrągła, jednak nie mieli racji?
cdn...