"Zemsta" - początek


Całkiem niedawno spekulowałyście nt. dalszego ciągu "Mistrza" i tego, kto w drugim tomie na kim i za co będzie się mścił. Żadna z Was nie zgadła, i bardzo się z tego cieszę!, bo to znaczy, że nadal potrafię Was zaskoczyć. Prosiłyście mnie też o maleńką zajawkę "Zemsty", a ze mną jak z dzieckiem: prosisz - masz :D
Oto prolog drugiego tomu. Ciekawa jestem, czy po jego przeczytaniu będziecie już miały jakieś wyobrażenia co do treści, czy namieszałam Wam w głowach jeszcze bardziej... :D I czy podoba Wam się ten skromny kawałeczek... Jesteście ciekawe dalszego ciągu?
Zapraszam do lektury...




„ZEMSTA”


PROLOG


Patrzyła prosto w lufę pistoletu. Wielkimi, szeroko otwartymi, błękitnymi jak skrawek nieba oczami. Czy się bała? Nie. Nie po tym, jak ten, co trzymał broń, wymierzoną w głowę dziewczyny, przed chwilą zabił jej ojca i matkę.
No strzelaj! – przemknęło przez jej umysł. – Na co czekasz?!
- Ile masz lat? – padło nagle pytanie.
Zamrugała. Po policzku spłynęła łza.
- Piętnaście – wydusiła.
- Pieprzyłaś się już?
W pierwszej chwili nie zrozumiała, ale w następnej… Poczuła, że nogi się pod nią uginają, a gardło zaciska spazmatycznie. Więc to jeszcze nie koniec. Ten bydlak najpierw ją zgwałci, a dopiero potem zabije...
- Pytam: rżnęłaś się z facetem? – Palec na spuście drgnął ostrzegawczo.
Pokręciła głową.
Uśmiechnął się. Wrednie. Obleśnie.
Żółć podeszła jej do gardła.
- Nie mam czasu, żeby cię porządnie rozdziewiczyć – zaczął – ale na szybki numerek, jak najbardziej. Odwróć się.
Nawet nie drgnęła. Skoro za chwilę ma zginąć… nie będzie ułatwiać temu bandziorowi i tego.
- Odwróć się i pochyl, ty mała suko! – warknął i strzelił ją otwartą dłonią w twarz. Lekko, ot jak się karci krnąbrnego konia. Odruchowo przytknęła dłoń do policzka. W oczach znów błysnęły łzy. Nikt nigdy jej nie uderzył. Gdyby tata to zobaczył… Ale on nie żył. Stąd widziała jego zakrwawioną rękę, wyciągniętą ku jej matce. Matce, która próbowała ratować nie siebie, a swoje dziecko…
Przeniosła spojrzenie pociemniałych oczu z ciała matki na jej oprawcę. Jedną ręką trzymał pistolet, nadal wycelowany w dziewczynę, drugą rozpinał spodnie.
- Dasz mi po dobroci, a będziesz żyła, dostałem zlecenie tylko na tych dwoje. Nie dasz, zastrzelę jak sukę, bo nią jesteś, rozumiesz? Jesteś małą, śliczną suczką, która zaraz da dupci swemu panu…
Uderzył ją, tym razem mocno i celnie. Kantem dłoni w krtań. Zachłysnęła się oddechem. Poleciała w tył. Chwycił ją w pół, odwrócił, jednym szarpnięciem podwinął nocną koszulę, drugim zdarł majteczki i – nadal walczącą o łyk powietrza – przycisnął do siebie. Wbił kolano między uda dziewczyny, dysząc tuż przy jej uchu. Woń krwi, która unosiła się w powietrzu, podniecała go bardziej niż to młode, dziewczęce ciało. Przed chwilą on sam miał swój pierwszy raz. Zabił dwoje ludzi i omal się przy tym nie spuścił w spodnie. Teraz, nim zabije tę małą dziwkę, najpierw zrobi dobrze i sobie, i jej.
- Rozchyl nogi! – syknął, nie mogąc trafić między zaciśnięte uda dziewczyny. Szarpnął ją za włosy. Krzyknęła. Ręka natrafiła na pilniczek do paznokci, palce zacisnęły się na nim. Dziewczyna zamarła, niczym przyczajone do skoku zwierzę. Tamten odsunął się nieco, by ponownie spróbować wedrzeć się między jej nogi i w tym momencie, w jednym rozpaczliwym geście, skręciła się całym ciałem i ze wszystkich sił wbiła pilniczek w jego udo. Zawył i puścił swoją ofiarę. Skoczyła ku drzwiom. Poderwał pistolet i strzelił w panice. Krzyknęła po raz drugi i runęła na podłogę.
On wyszarpnął pilniczek z rany i klnąc ruszył ku swej ofierze, ale... nagle znieruchomiał. Gdzieś w oddali, na uśpionej ulicy, rozległ się jęk syreny, narastający z każdą sekundą. Czy było to pogotowie, czy policja, jechali tutaj, czy gdzie indziej, nie chciał tego sprawdzać. Strzelił ponownie, niemal nie celując, w nieruchomy kształt, zagradzający mu drogę ucieczki, po czym zawrócił ku oknu. Tędy będzie bezpieczniej...
Wyskoczył na zewnątrz, cicho jak kot, mimo rwącego bólu w udzie. Czuł krew wsiąkającą w nogawkę spodni, ale nie zważał na to. Pobiegł, kulejąc mimo woli, do tylnej furtki, otworzył ją i po chwili był na zewnątrz. Na cichej, pogrążonej w ciemnościach uliczce...
Uciekłby, udałoby mu się wszystko, co zaplanował, gdyby nie ktoś, kto czekał na niego. Przyczajony. Niewidoczny. 
Ten ktoś wycelował powoli i dokładnie w głowę mężczyzny, po czym nacisnął spust. Głowa tamtego eksplodowała. Tułów zrobił jeszcze dwa kroki i upadł na jezdnię.
Snajper spokojnie zdjął noktowizor, podniósł łuskę pocisku, włożył karabin do futerału, zapiął go metodycznie na wszystkie klamry i dopiero teraz połączył się z tym, kto zlecił mu tę robotę.
- Wykonano – rzekł krótko i zniknął, jakby go w tym miejscu nigdy nie było.


c.d.n (w przyszłym roku ;)