"Przystań Julii" - pierwsze opinie i pierwszy fragment!


Chyba żadnej z Was, która czytała dwa poprzednie tomy trylogii nie muszę przedstawiać najbardziej oczekiwanej z moich książek: "Przystani Julii". Powiem krótko: tekst jest już dopieszczony i przygotowany do druku. Okładka... zdaniem Wydawcy jest najpiękniejsza ze wszystkich. Rzeczywiście kolory całości - wiosenne żółcienie i jasna zieleń - są wprost wymarzone na poprawę listopadowego nastroju (premiera 5 listopada, przypominam).

Oto trzy pierwsze opinie o tej książce, trzech pierwszych osób, które ją czytały. Dodam, że wcale nie musiały się na jej temat wypowiadać. Ale chciały to uczynić.


Pani Kasiu,
właśnie skończyłam czytanie. Mam jeszcze głowę pełną emocji i wzruszeń... Książka jest fantastyczna, czyta się jednym tchem, akcja pędzi jak szalona. A wszystko schodzi się w pięknym finale. Ten tom będzie rewelacyjnym świątecznym prezentem - dużo w nim ciepła, bezinteresownej przyjaźni i miłości. Szkoda, że to już koniec serii, ogromnie trudno się rozstać z tak wspaniale zarysowanymi bohaterkami. A może uda się Panią jeszcze namówić na powrót do Przystani?
Ogromnie dziękuję za wspaniałą dawkę wyśmienitej prozy.

Pani Kasiu,
Wg mnie Przystań Julii jest najlepsza z całej serii!!!
Dwa plany (Milanówek i Bieszczady) wprowadzają dodatkową dynamikę, której i tak nie brakuje!!!
Cały wachlarz emocji! Rewelacja Pani Kasiu, rewelacja!

Pani Kasiu,
Znów dzieje się dużo, a emocje są chyba jeszcze większe niż w pierwszych dwóch częściach. 
Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonana, że to najlepsza część trylogii kwiatowej. Naprawdę.

Krótkie, ale jakże dla mnie ważne, opinie osób, które pracują nad książką. Najważniejsze będą jednak WASZE odczucia. Już nie mogę się doczekać, kiedy książka znajdzie się w rękach Czytelniczek... 
A teraz na dobry początek... początek. :))
Akcja zaczyna się spokojnie, by nie rzec - leniwie - ale nie dajcie się zwieść tej sielskości. Jak mnie znacie zaraz będzie trzęsienie ziemi, a potem napięcie będzie tylko wzrastać...

Czy po przeczytaniu poniższego fragmentu macie ochotę na c.d.? ;)



"PRZYSTAŃ JULII"
 
ROZDZIAŁ I


Julia przemierzała drogi i bezdroża Podkarpacia starą terenową hondą, mając w bagażniku i na tylnym siedzeniu dorobek całego życia: parę toreb z rzeczami, ukochane drobiazgi, które kiedyś znów ozdobią jej dom, kilka wyrobów rękodzielniczych na sprzedaż i nosidełko z Bezą, kotką, którą już raz ktoś opuścił i nikt inny nie chciał. Tak jak teraz nikt nie chciał Julii. To, co wiozła w samochodzie, było całym jej majątkiem. To i jeszcze sklepik internetowy, „Kącik Julii”, w którym próbowała sprzedawać cudeńka, jakie wyszły spod jej rąk. Tak, on też, chociaż miałby się dużo lepiej, gdyby życie nagle się jej nie rozpadło, a ona nie straciła kilku miesięcy na wędrówkę po sądach i adwokatach. Może tu, na końcu świata, odbuduje i to życie, i stracony dom, i sklepik?
Uda mi się, co, Bezuniu? – odezwała się na głos.
Kotka miauknęła w odpowiedzi, zawsze gotowa wesprzeć swą nową, ale już kochaną panią, dobrym choć jedynie kocim słowem. Sporo czasu, pracy i miłości kosztowało Julię doprowadzenie zabiedzonego, skołtunionego zwierzaka o chudym, wygłodniałym pyszczku i pełnych strachu niebieskich oczach do przyzwoitego stanu. „Czapka z filcu”, jak mówiła o kotce pół roku temu Sandra, była teraz chmurką białego puchu. A Sandra…
Kobieta poczuła ukłucie bólu na wspomnienie córki. Wgryzło się w serce, szarpnęło duszę, wycisnęło z oczu łzy.
O nie, kochana. Nie możesz pozwolić sobie na płacz. Jeszcze nie teraz. – Julia otarła oczy wierzchem dłoni. Dojedziesz do domu, gdziekolwiek się on znajduje, weźmiesz gorącą kąpiel, wypijesz wino, które wieziesz ze sobą przez pół Polski, i już w swoim łóżku, w swoim nowym łóżku, będziesz mogła płakać do woli. W takiej właśnie kolejności: kąpiel, wino, łóżko, łzy.
Kotka, myśląc, że pani znów mówi do niej, miauknęła twierdząco, a Julia podziękowała losowi, że chociaż Bezy jej nie odebrał. Chyba zwariowałaby przez tę wielogodzinną podróż w nieznane, gdyby została zupełnie sama.
Honda wjechała na wyboistą leśną drogę, pnącą się pod całkiem sporym kątem między skarpą a brzegiem strumienia. Choć reszta kraju już cieszyła się wiosną, tutaj w lasach nadal widać było łaty śniegu, ale krokusy wyglądały już na świat, wyciągając do słońca delikatne fioletowe płatki.
Julia zapragnęła zatrzymać się, odetchnąć pachnącym wiosną, choć jeszcze mroźnym powietrzem, nacieszyć oczy nieskażoną przez cywilizację i człowieka przyrodą. Po prostu pobyć sama ze sobą.
Zatrzymała samochód pośrodku drogi - nikogo przez ostatnie pół godziny nie mijała, zresztą nie odejdzie daleko - sięgnęła na tylne siedzenie po kurtkę, narzuciła ją na ramiona i po chwili stawiała pierwsze kroki na ziemiach Podkarpacia, których maleńki kawałek (nie taki znowu maleńki, całe dwa hektary!) należał ponoć do niej, Julii Staneckiej, swego czasu Stern.
Podeszła do strumienia i ślizgając się po kamieniach, przykucnęła zapatrzona na krystalicznie czystą wodę, mknącą przed siebie z pierwotną radością, i zasłuchała się w jej śpiew. Bór wznosił się po obu stronach drogi, majestatyczny i spowity mrokiem, choć do zachodu słońca pozostało jeszcze trochę czasu.
Na drogę kilkanaście metrów dalej wyszły dwie sarny. Przyjrzały się kobiecie bez strachu i spokojnie, wcale niezdziwione jej obecnością, weszły w las po drugiej stronie. Julia, która na chwilę wstrzymała oddech, by ich nie spłoszyć, teraz zaczerpnęła pełną piersią powietrza, pachnącego żywicą, nagle smutna i szczęśliwa zarazem. To pierwsze uczucie było jej znane od dawna. To drugie dawno zapomniane.
Ale teraz nie chciała się smucić.
Wstała, wyciągnęła ręce ku niebu, rozciągając obolały od długiej jazdy kręgosłup i przeskakując z kamienia na kamień, weszła w las po drugiej stronie strumienia. Dotknęła pytająco pnia wiekowej jodły. Kiedyś przytulała się do drzew, ale było to tak dawno, że zdawało się snem albo wydarzeniem z poprzedniego wcielenia. Mimo to, a może właśnie dlatego, zapragnęła teraz, zaraz, natychmiast poczuć w sobie siłę drzewa. Będzie jej potrzebna! Objęła ramionami potężny pień i przytuliła się z całych sił, przyciskając policzek do chropowatej kory. Zamknęła oczy, zwolniła oddech i pozwoliła swojej duszy na zjednoczenie się z duchem drzewa. Pragnęła poczuć napływ nadludzkiej siły, ale… poczuła tylko, jak bardzo jest zmęczona.
Łzy znów zapiekły pod powiekami, choć Julia była pewna, że wypłakała wszystkie.
Gdy wracała na drogę, przyspieszyła kroku, bo z przeciwnej strony nadjeżdżał samochód. Tak samo terenowy jak jej i tak samo stary.
Przepraszam! Przepraszam! – zamachała rękami, biegnąc do hondy.
Już obawiała się wściekłego trąbienia klaksonu, którym powitano by zastawiające drogę auto na ulicach Warszawy, ale… nie. Tutaj nie pospieszano podróżnych, nie traktowano ich też jak śmiertelnych, znienawidzonych wrogów.
Julia usiadła za kierownicą wpatrzona przepraszająco w kierowcę tamtego samochodu, przekręciła kluczyk i… nic. Honda nawet nie udawała sprawnego, gotowego do dalszej drogi auta. Nawet nie zakasłała, nie zakrztusiła się paliwem, by odmówić posłuszeństwa, po prostu nie zareagowała na prośby i groźby Julii.
Kierowca drugiej terenówki wysiadł i zaczął się zbliżać. Kobieta rzuciła mu spłoszone spojrzenie. Nie miała ochoty na konfrontację w lesie z nieznajomym facetem, który sprawiał wprawdzie wrażenie całkiem nieszkodliwego, ale który psychopata sprawia inne?
Dzień dobry, coś się stało? – zapytał niskim, miłym dla ucha głosem, gdy Julia odkręciła do połowy boczną szybkę.
Był niewiele starszy od Julii - miał może trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć lat - ale na pewno od niej wyższy i lepiej umięśniony. Jeżeli ten mężczyzna ma dobre zamiary, nie warto go do siebie zrażać nieuprzejmą odpowiedzią – zresztą nieuprzejmość była Julii obca – jeśli zaś złe, lepiej być podwójnie grzeczną i… nie opuszczać samochodu!
Wyszłam na chwilę, rozprostować nogi, a teraz nie mogę odpalić.
Raz jeszcze przekręciła kluczyk, ale bez skutku.
To może być świeca. Ma pani na zmianę? W autach tak wiekowych jak nasze zawsze się przydaje.
Co się przydaje? Świeca? Po co? – wyszeptała Julia, robiąc wielkie oczy. Przecież nie zamierzała tu nocować! Nagle roześmiała się, a ten śmiech ujął jej lat i zmartwień. – Mówi pan o świecy samochodowej?
A pani myślała, że o takiej z wosku? – zawtórował jej śmiechem.
Już widziała oczyma wyobraźni siebie nocą w samochodzie, gdy temperatura spada do minus pięciu stopni, jak czyta Bezie książkę w blasku świecy. Koniecznie Króla Szczurów, którego ukochany egzemplarz zabrała z domu. Byłego domu. Uśmiech znikł z jej ust jak zdmuchnięty płomień świecy. Jego resztki migotały jeszcze w zielonych oczach kobiety, ale i one przygasły.
Mężczyzna przyglądał się jej jeszcze chwilę.
Pani tu do nas na urlop czy na stałe? – zapytał.
Julia ponownie spojrzała nań z nieufnością. W Warszawie takie pytania były wyrazem wścibstwa. Lecz tutaj, na wsi, w środku lasu... Może zwykłej ludzkiej życzliwości?
Pytam, bo jeśli potrzebne będą części do tego auta, prościej będzie zawrócić, niż jechać przed siebie. Dalej nie ma już żadnego miasta, są tylko góry.
No jasne, że góry! Przecież nie jechała nad morze!
Nagle zmroziło ją co innego: powiedział „jeśli potrzebne będą jakieś części”?! To znaczy, że nie wyjmie, niczym królika z kapelusza, tej świecy, nie wkręci jej gdzie trzeba i ona, Julia, nie będzie mogła spokojnie ruszyć w dalszą podróż, płacąc za pomoc parę złotych? Bała się go mimo wszystko. Nie miała ochoty nawet głowy wychylić przez na wpół otwarte okno! Co będzie, jeśli tamten poprosi ją o pomoc przy naprawie hondy i będzie musiała wyjść z samochodu?
Gdzie moje maniery! – wykrzyknął nagle nieznajomy. – Pani pozwoli: Grzegorz Bogdański jestem. Mieszkam w okolicy. Ja i moje hucuły.
Julia Stanecka. – Podała mu przez okno rękę, którą mężczyzna uścisnął ceremonialnie, powstrzymując śmiech.
Ludzie z wielkich miast tak się właśnie zachowywali w leśnej głuszy: jakby każdy napotkany człowiek był gwałcicielem albo mordercą. Tymczasem choćby z czystego rachunku prawdopodobieństwa wynikało, że zwyrodnialca prędzej spotkasz w mieście niż na leśnej drodze.
Hucuły? To znaczy, że hoduje pan konie? – odezwała się nieśmiało.
Hucuł to coś więcej niż koń – odparł z powagą. - Mam całkiem spore stadko i jeśli interesuje się pani końmi…
Niewiele wiem na ich temat. – Pokręciła głową. – Wychowałam się w małym miasteczku, potem mieszkałam w Warszawie i o wsi nie mam pojęcia – dodała przepraszającym tonem.
Nie chciała, by pierwszy spotkany sąsiad wziął ją za zmanierowaną warszawiankę, ale… tak się właśnie zachowywała.
Beza miauknęła nagle. Przeciągle, prosząco, z wyrzutem.
Mój kot! Zapomniałam o kocie! Bezuniu, zaraz dojedziemy. Jeszcze trochę...
Nagle zdecydowanym ruchem pociągnęła za klamkę i wysiadła z auta.
Czy ma pan może te świece? Zdaje się, że cierpliwość mojej kotki jest na wyczerpaniu.
Ja też jestem na wyczerpaniu – dodała w duchu.
Tak się składa, że moja honda jest niewiele starsza od pani samochodu i powinny pasować.
Co za ulga! O ile wymiana świec rozwiąże problem.
No więc? – zapytał nieznajomy, nie, już całkiem znajomy Grzegorz Bogdański, podnosząc maskę auta Julii. – Na urlop czy na stałe?
Na stałe – odparła kobieta z ledwo wyczuwalną niechęcią.
Do tej pory była mieszczuchem choć Milanówek, gdzie znajdował się ostatnio jej dom, przypominał raczej senne miasteczko i nikt by jej nie namówił do zamieszkania wśród  lasów i łąk, a na pewno nie na końcu świata, jakim coraz bardziej wydawały się Julii Bieszczady. Lubiła miejskie życie, duże gwarne centra handlowe i wypady z przyjaciółmi do kafejki na Starówce. Tylko że ci przyjaciele okazali się przyjaciółmi jej męża. Eksmęża. A przyjaciółki z uliczki Leśnych Dzwonków, którymi cieszyła się tak krótko, były daleko… bardzo daleko… Poczuła, jak żal znów wyciska łzy z jej oczu.
Mężczyzna w tym momencie podniósł na nią z niedowierzaniem wzrok.
Na stałe? A to ci nowina! Ale nie zamierza pani płakać z tego powodu, prawda? Mam świece i parę innych niezbędnych w drodze drobiazgów, ale nie jestem pewien, czy dysponuję chusteczkami.
U mnie ci ich za to dostatek – prychnęła Julia zła na samą siebie, że się maże przy obcym facecie, zamiast dbać o wizerunek silnej i stanowczej kobiety z wielkiego miasta, co na wieś wyprowadza się dla kaprysu. – I nie płaczę z tego powodu, tylko… Ja w ogóle nie płaczę! Oczy mi się spociły, gdy patrzę na pana wysiłki!
Zaśmiał się krótko i zatrzasnął maskę.
Voilà.
Już? Gotowe?
Wymiana świec nie wymaga magisterki.
Tego Julia się tutaj nauczy: proste czynności nie wymagają studiów wyższych, ale części zamiennych, owszem.  
Wycofam teraz moje auto w miejsce, gdzie będę mógł zawrócić. Dalszą drogę pani zna?
Znam. Chyba.
Przyglądał się Julii przez chwilę, po czym pokręcił nieprzekonany głową.
Nie zostawię samotnej kobiety w środku lasu – rzekł zdecydowanym tonem, mimo że jeszcze niedawno śmieszyły go jej obawy.
Ależ proszę się mną nie przejmować… zaczęła, lecz przerwał jej:
Tutaj nie zostawia się nikogo w na pastwę losu. Możemy liczyć tylko na sąsiadów. Tu nie dojedzie drogówka. Taksówki też pani nie wezwie. GPS nie działa. Telefon ledwo łapie zasięg, na drodze. Dalej już nie. Pozostawienie pani na noc w lesie byłoby grzechem i lekkomyślnością, a ja chcę spojrzeć dziś wieczorem w lustro z czystym sumieniem. Rozumie pani?
Kiwnęła głową trochę zadowolona, że Grzegorz nie pozostawi jej samej sobie, ale też zakłopotana jego uprzejmością. Chyba powinna, gdy mężczyzna odprowadzi ją pod same drzwi, zaproponować mu sto złotych? A co jeśli ta kwota wyda się mu śmiesznie niska? Ile może kosztować taka świeca? A jej wymiana?
Nie zdążyła zadać mu na szczęście tych pytań, bo on już wsiadał do swojej hondy, już cofał, by chwilę potem zawracać, wjeżdżając tylnymi kołami do strumienia.
Skinął na Julię dłonią i powoli ruszył w kierunku, skąd przyjechał.

Wyjechali z lasu na łąki, gdy Julia, podążająca posłusznie śladem terenówki Grzegorza, zamrugała światłami. Pierwszy samochód zatrzymał się, oboje wysiedli jednocześnie, a kobieta zaczęła wyraźnie zakłopotana:
Przepraszam, że zatrzymuję, ale nie zapytał pan, dokąd jadę.
Wydawało mi się jasne, że do mnie.
Do pana?!
Tak. Prowadzę pensjonat, jest pełen gości, właśnie jechałem po zamówione na wieczór ciasta, więc…
Ale ja nie chcę! – przerwała mu wzburzona.
Miała nadzieję, że na nowej drodze życia nikt nie będzie za nią decydował, jakby nie mogła mieć własnego zdania i własnych potrzeb. Jakby była stojakiem na parasole, którego nikt nie pyta, czy chce stać w kącie przedpokoju czy może na tarasie wychodzącym na ogród.
Ledwie jednak postawiła stopę, właściwie koło, na ziemi Podkarpacia, już znalazł się ktoś, kto wie lepiej, dokąd Julia zdąża.
Przepraszam – odezwał się Grzegorz. Teraz on był zakłopotany. – Naprawdę przepraszam. Wszyscy, przyjezdni i mieszkańcy, zatrzymują się choć na parę chwil u mnie i założyłem… Mea culpa.
Julia poczuła się jeszcze gorzej. Nie chciała sprawiać mu przykrości! Uratował ją, zawrócił, mimo że ma dom pełen gości, czekających na ciasta, a ona okazuje się niewdzięcznicą, ale… jeszcze wczoraj przeprosiłaby mężczyznę powtórnie – i tak staliby pośrodku drogi, przepraszając się nawzajem, aż znów ktoś by nie nadjechał i do nich nie dołączył – ale dziś była innym człowiekiem. To znaczy chciała być. Zaczęła pracę nad tym, by być. Odezwała się więc cichym, ale pewnym głosem:
Chcę jeszcze dziś dotrzeć do domu. Mojego domu.
Rozumiem. Oczywiście. Wskażę drogę na miejsce, ale nie powiedziała mi pani, dokąd właściwie zmierza.
Bogumiła, numer piętnaście. Mieszkała tam kiedyś Dorota Stanecka.
Chatka Dorotki? Kupiła pani Chatkę Dorotki? – rozpromienił się, co było widać nawet w zapadającym mroku.
Chatka Dorotki? Tak mówili na dom cioci? Tego Julia nie wiedziała.
Nie wiedziała także wielu innych rzeczy, które okażą się dla niej sporą niespodzianką, nie zawsze miłą. Choćby tego, że zimy tu, na Podkarpaciu… A strumień po każdej ulewie… Julia dowie się tego w swoim czasie. Na razie cieszyła się na myśl o – teraz już własnym – domu w Bogumile.
Bogumiłej – poprawił ją Grzegorz. – Tak tutaj mówimy. Nie wiem, czy powinna pani w tym domu dzisiaj nocować. – Bez przekonania pokręcił głową. – Powinno się go najpierw dobrze wysprzątać, napalić w piecu…
To już zrobione – wpadła mu w słowo Julia. – Poprosiłam przyjaciółkę cioci panią Zenię Sowę, by posprzątała i napaliła.
Grzegorz przegarnął palcami włosy, co okaże się u niego oznaką zakłopotania, i odrzekł:
Zenia rzeczywiście była tu wczoraj z samego rana, ale wezwano ją do córki. Wyjechała w pośpiechu przed południem, nie przekazując nikomu innemu, że ma przygotować Chatkę Dorotki dla nowej właścicielki. Przykro mi, że panią rozczarowuję – dokończył, widząc narastającą rozpacz w oczach kobiety.
No i gdzie ona się podzieje? Zapada noc. Marzy o filiżance herbaty z miodem i ciepłej kąpieli, a potem długim, mocnym śnie we własnym, najwłaśniejszym – bo już nikt nigdy jej stąd nie wyrzuci! – łóżku i te marzenia przecież skromne! pozostaną marzeniami? No jakże to tak?!
Pani Zenia mogła ją chociaż uprzedzić, że… Nie, nie mogła. Bo to Julia do niej dzwoniła, zakładając, że numer komórki się wyświetli, a dzwoniła przecież na telefon stacjonarny… Oj, głupia kobieto, i ty marzysz o samodzielnym życiu?
Pani Julio, mam pomysł – odezwał się Grzegorz, by jakoś pocieszyć coraz bardziej załamaną kobietę. – Podwiozę panią pod Chatkę Dorotki, choć teraz powinniśmy mówić „Domek Julii”…
Nie, nie! Niech będzie „Dorotki”, to śliczna nazwa.
Zostawię więc panią na górce, przywiozę gościom ciasta i wrócę za, powiedzmy, godzinę. Jeśli nadal będzie pani chciała nocować w tym miejscu, nie ma sprawy, jeśli zaś przerazi panią stan starej chaty, przenocuje pani u mnie, a nad ranem skrzykniemy pospolite ruszenie i wysprzątamy pani chatkę od piwnic po dach. Zgoda?  
Wyciągnął do niej dłoń. Podała swoją i uścisnęła z taką samą powagą, jaka widniała na twarzy mężczyzny.
Godzina. Tyle zdoła wytrzymać w zimnym, pustym, ciemnym domu. A jeśli nie, to spędzi jeszcze jedną noc pod obcym dachem, byle jutro mogła spać we własnym łóżku. Tak. Tyle wytrzyma.
Wrócili do samochodów.

Po paru minutach Julia była dozgonnie wdzięczna Grzegorzowi, że zdecydował się ją poprowadzić. Droga, która miała być „prosta jako drut”, wiła się i rozwidlała. Skręcali to w lewo, to w prawo i po którejś krzyżówce Julia nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Ale zdążyła już na tyle zaufać swemu przewodnikowi, by ślepo podążać za światłami hondy.
Wreszcie rozjarzyły się na chwilę i przygasły. Samochód Grzegorza stanął. Julia zatrzymała swój. Wzięła głęboki oddech i wysiadła.
Znajdowała się na rozległej polanie, otoczonej świerkami, osrebrzonymi światłem księżyca. Gdzieś niedaleko szemrał strumień. Ale tylko on mącił ciszę tego niezwykłego miejsca. Taką ciszę, że zdawała się zamykać to miejsce i jego mieszkańców w ochronnym kokonie, utkanym ze srebrnych promieni.
Powietrze było tak świeże i pachnące, że Julii zakręciło się w głowie.
Zapalę światło na ganku – usłyszała głos Grzegorza. – Od razu zrobi się bardziej swojsko.
Chciała go zatrzymać. Powiedzieć, że tak jest dobrze, ale przecież nie będzie stała w ciemnościach aż do rana, podziwiając podkarpacką, mroźną jeszcze noc. A na pewno nie pozwoli jej na to coraz bardziej zniecierpliwiona wielogodzinną jazdą Beza.
Kotka też marzyła o końcu podróży, rozprostowaniu łap, sutej kolacji i śnie w miękkim łóżku przy ukochanej pani. Może zrobi mały wypadzik na zwiedzanie domu, taki zupełnie malutki, ale teraz…
Julia z determinacją ujęła rączkę nosidełka i ruszyła w stronę ganku. Właśnie  rozbłysła na nim latarenka przy drzwiach, która bardzo się jej spodobała. Widać było, że to solidna kowalska robota, a nie żadne plastikowe badziewie z hipermarketu. Julia popukała w witrażowe szybki, uśmiechnęła z uznaniem i nacisnęła klamkę.

Stała pośrodku niewielkiego korytarza, nie wiedząc w którą stronę się skierować. Postawiła więc nosidełko na podłodze, otworzyła drzwiczki, wypuszczając kota, a sama ruszyła tam, dokąd podążył Grzegorz. To znaczy do piwnicy.
Ten kochany człowiek rozpalał piec centralnego ogrzewania, by Julia pierwszą noc w nowym domu wspominała naprawdę ciepło. Kobieta poczuła wzruszenie łapiące ją za gardło. Jak się Grzegorzowi odwdzięczy za tyle serca?  
A może… Nagła myśl sprawiła, że Julia – już gotowa dziękować swemu dobroczyńcy – aż się cofnęła. Może on myśli o rewanżu… w naturze? Taki uprzejmy, niby bezinteresowny, a zaraz zacznie ją obłapiać i całować?
Musi pani podrzucić węgla koło północy i o szóstej rano, żeby piec nie wygasł, i tak co sześć, może osiem godzin.
Mężczyzna podniósł się z klęczek, wręczył Julii szufelkę do węgla i już chciał wyjść, ale wyraz twarzy kobiety sprawił, że zatrzymał się w progu i zwrócił ku niej, z trudem utrzymując powagę.
Nie paliła pani nigdy w piecu ?
Pokręciła głową, patrząc to na niego, to na łopatkę.
Zostało trochę węgla jeszcze z czasów Dorotki. Zenia musi przepalać co jakiś czas, żeby dom nie zapleśniał, więc nie zmarznie pani przez kilka dni. Potem przywieziemy tonę czy dwie, ale na razie otwiera pani te drzwiczki i tą szufelką w ten otwór rzuca pani tyle węgla, ile się zmieści.
Do pełna? – musiała się upewnić.
Z powagą, której nie było w jego oczach, przytaknął.
Tak jak obiecałem, zajrzę tu za godzinę. Jeśli nadal będzie pani chciała zostać, to… Zawiesił głos, czekając na jej słowa i wskazując wzrokiem coraz bardziej jaśniejący piec, a ona, niczym posłuszna uczennica, wyrecytowała:
Koło północy i o szóstej rano, tą szufelką, do pełna.
Zaśmiał się i wyszedł.
Nim ruszyła w jego ślady, rzuciła nieufne spojrzenie piecowi. A nuż zrobi jej taki numer jak honda i nagle zgaśnie?
Jednak nie.
Zasyczało coś w rurach, zabulgotało całkiem przyjaźnie i z minuty na minutę w pomieszczeniu zaczęło się robić coraz cieplej. Kotka podeszła do Julii, otarła się o jej kolano i miauknęła na wpół prosząco, na wpół pytająco.
Tak, tak, Bezuniu, to jest teraz nasz dom. Będzie nam tu dobrze. Musi być. Zaraz dam ci puszeczkę whiskasa, sama zaparzę sobie wymarzonej herbaty, a potem… Z kąpieli raczej nici, bo pewnie nikt nie włączył bojlera, ale pościel może czystą znajdę. I sypialnię z wygodnym łóżkiem.
Ruszyły schodami w górę.
Wyszły z piwnicy i skierowały się na prawo, gdzie za potężnymi dębowymi drzwiami znajdowała się kuchnia. Julia włączyła światło i aż jej dech zaparło na widok wspaniałego wielkiego kredensu, rzeźbionego dłutem dawnego artysty. Kredens był stary, ale pięknie stary. Takich mebli dziś już nie produkują w fabrykach „antyków”. Julia z miłością, jaką obdarzała wszystkie piękne przedmioty, przeciągnęła po gładkim blacie dłonią. Był trochę zakurzony, ale przecież dom stał przez długi czas pusty.
Otrzepała ręce i wyszła na środek dużego, lecz przytulnego pomieszczenia. Tu królował dębowy stół, dookoła którego można było zasiąść podczas rodzinnej kolacji. Krzesła – każde z innej parafii – były może i stare, miały przetartą tapicerkę, ale za to bardzo wygodne. Posiedziała chwilę na jednym, moszcząc się niczym Beza co wieczór na jej poduszce, po czym wstała i podeszła do okna, pod którym znajdował się ciąg szafek kuchennych z żeliwnym zlewem i mosiężną armaturą. Julia odkręciła kurek i aż krzyknęła ze radości. Z kranu płynęła gorąca woda! Kochana pani Zenia, zdążyła przynajmniej włączyć termę!
Jeszcze tylko nastawić wodę w mosiężnym czajniku, znaleźć przytulną sypialnię, taką w sam raz, a potem… kąpiel i spać!

Swoje wymarzone gniazdko Julia uwije w niedużym, ale pełnym uroku pokoju z tarasem, wychodzącym na południe. Tu, słuchając śpiewu ptaków i szmeru strumienia, będzie jadać śniadania i kolacje. Julię zachwyci też przylegająca do sypialni skromna, ale własna łazienka z żeliwną wanną na wygiętych nogach. Łóżko okaże się wręcz nieprzyzwoicie miękkie; pościel, przyniesiona najwyraźniej przez panią Zenobię, pachnąca praniem, sztywna od krochmalu i pięknie wyprasowana; poduszki puchate, a pierzyna – prawdziwa pierzyna! – rozkosznie ciepła.
Ta pierwsza noc na długo pozostanie Julii w pamięci, zaś przyśni się jej…