Dochodzą mnie słuchy, że drugi tom serii kwiatowej, "Zacisze Gosi" jest bardzo przez Was oczekiwany. Czy to prawda? :)
Żeby umilić czas tym z moich Czytelniczek, które zachwycił "Ogród Kamili" oto pierwszy rozdział "Zacisza". Mam nadzieję, że zbyt wiele nie zdradzający, a zachęcający...
Cieszy mnie niesamowicie, że "Ogród Kamili" (nota bene w świetnej cenie) znów jest na 6. miejscu listy bestsellerów Matrasu (dodam, że Kamila prowadzi w naszej ankiecie). Dzięki!
Dodam jeszcze, że na fanpage'u są dwa konkursy, a w nich do wygrania cztery książki. Zaglądajcie tam!
A teraz już...
„ZACISZE GOSI”
ROZDZIAŁ I
Leśny
dzwonek - śliczna, bardzo delikatna roślina, którą spotkać można w lesie, lub na
łące. Na wysmukłej łodyżce, zdobnej kilkoma podłużnymi listkami, kołyszą się
niebieskie, czasem błękitne lub lawendowe dzwoneczki o pięciu prążkowanych
płatkach. Kwiatki te nie pachną może odurzająco, jak wspaniałe róże, czy choćby
konwalie, ale ich urok i subtelne piękno, zachwycają. Bez błękitnych dzwonków,
zawieszonych na zielonych łodyżkach, nasze lasy byłyby znacznie uboższe...
Los
tak przewrotnie kieruje ludzkimi krokami, że bezwiednie, czyniąc dokładnie to,
co on chce, wchodzimy w jego pułapkę.
Dlaczego
Gosia Bielska, żona bogatego i wpływowego dyplomaty, zamiast udać się na
spotkanie z przyjaciółkami taksówką, wsiadła tego ranka do londyńskiego metra?
Dlaczego ten jeden raz nie zważała na swoje wygody i bezpieczeństwo, nosząc pod
sercem maleńkiego chłopczyka, wymarzonego synka, o którego drżała przez tyle
miesięcy? Co skłoniło rozważną, nieryzykującą bez potrzeby kobietę, do zamiany
wygodnej limuzyny na zatłoczony, duszny wagon podziemnej kolejki?
Małgosia,
próbująca odnaleźć odpowiedź na te pytania w każdą bezsenną noc, a tych nocy
przez ostatnie osiem lat było o wiele za dużo, mogła powiedzieć jedynie: „Nie
wiem. Takie było moje przeznaczenie. Taki był mój los. Gdyby nie stało się to
owego lipcowego dnia w Londynie, zapewne zdarzyłoby się kiedy indziej”. To było jedyne pocieszenie dla kobiety, która
tego dnia straciła nienarodzonego synka, zdrowie, a w konsekwencji tego
wszystkiego także męża i spokojny, szczęśliwy dom. I wolność, bo demony, z
którymi zmagała się od tamtego strasznego dnia, zamknęły Małgorzatę w czterech
ścianach domu, który jej przyjaciółkom przypominał grobowiec. Kto z własnej
woli zamknąłby się za życia w grobowcu? Czy uczyniłaby to młoda, śliczna
kobieta? Tak. Jeśli miałaby takie poczucie winy za śmierć synka i odejście
męża, jakie miała Małgosia – tak. Bo mogła sobie wmawiać, że to los, czy
przeznaczenie, ale prawda była inna: tamtego lipcowego dnia Gosia Bielska
dokonała takiego a nie innego wyboru. A za złe wybory płaci się czasami wysoką
cenę. Najwyższą.
Czy
mogła jednak przewidzieć, jak skończy się ta niewinna przejażdżka metrem?
Pociąg
mknął podziemnymi tunelami, pełen na wpół śpiących ludzi. Było przed dziewiątą,
ale że Londyn lubił balować do późna w nocy, pasażerowie podziemnej kolejki
łapali ostatnie chwile odpoczynku przed długim dniem pracy.
Gosia
wsiadła kilka stacji wcześniej. Jakiś uprzejmy młodzieniec ustąpił jej miejsca,
widząc pokaźny brzuszek pod kwiecistą tuniką. Mieszkała w tym mieście od dwóch
lat, a jeszcze nigdy nie jechała londyńskim metrem. W ogóle nie korzystała z
komunikacji miejskiej, wszędzie wożona samochodem służbowym albo taksówką: „Rozumiesz, kochanie: tłumy, terroryści i
zamachy” – tłumaczył jej mąż. Dziś jednak coś kazało Małgorzacie wyłączyć
telefon w momencie, gdy miała wezwać taksówkę i skierować się do najbliższych
schodów oznaczonych niebieskim napisem „Underground” w czerwonym okręgu.
Teraz
siedziała wygodnie i zerkała na współpasażerów, ciekawa zwykłych Londyńczyków.
Tych z wyższych sfer miała dosyć, spotykała ich na co dzień, jako żona
dyplomaty, bywając na przyjęciach i oficjalnych spotkaniach, jeżeli nie mogła
się od nich wykręcić, a czasami, mimo zaawansowanej ciąży nie mogła.
Przejażdżka metrem i lunch w towarzystwie przyjaciółki z dawnych lat, która nie
miała nic wspólnego ze sferami dyplomatycznymi, były dla Gosi miłą odmianą,
cichym buntem przeciw napuszonemu towarzystwu, na jakie skazała sama siebie,
przyjmując dwa lata temu oświadczyny Mateusza Wielickiego, doskonale
zapowiadającego się absolwenta wydziału stosunków międzynarodowych.
Zbuntowana
na to jedno przedpołudnie Małgosia siedziała więc w sunącym podziemiami wagonie
kolejki, ciesząc się tą chwilą. Kolorowy tłum fascynował ją. Słuchała rozmów w
najróżniejszych językach, patrzyła na kobiety, których twarze ukryte były pod
chustami, na mężczyzn w garniturach i zwykłych roboczych ubraniach, próbując
zgadnąć kim są, jakie mają marzenia, czy w ogóle marzą o czymś więcej, niż
odfajkowaniu listy obecności, przetrwaniu do wieczora i powrocie tą samą
kolejką do domu.
Jakiś
mężczyzna, mniej więcej w jej wieku, napotkał spojrzenie Gosi i uśmiechnął się
do niej – młodej, ślicznej kobiety, która już niedługo zostanie mamą,
obejmującej brzuch tym jedynym w swoim rodzaju obronnym gestem. Odpowiedziała
uśmiechem i nagle… Coś kazało jej wstać. Teraz, natychmiast!
Pociąg
dojeżdżał do stacji, a Gosia miała przed sobą jeszcze kawałek trasy, mimo to
poderwała się na równe nogi i zaczęła przeciskać przez tłum w kierunku wyjścia.
Ten impuls uratował życie jej, ale już nie maleństwu…
Nagły
błysk był tak jasny, a huk tak potworny, że ludzie umilkli.
W
następnej sekundzie wagon uniósł się i runął na bok.
Gosia
razem z resztą ludzi została uniesiona w górę, szarpnięta w tył i ciśnięta ze
straszliwą siłą na sąsiedni tor.
Trwało
to może trzy uderzenia serca.
Następny
był krzyk. Krzyk, który wyrwał się z gardeł przerażonych ludzi.
A
potem drugi huk miażdżonego metalu.
I
uderzenie, które zebrało największe żniwo.
Gosia
krzyczała razem ze wszystkimi. A potem razem ze wszystkimi umilkła.
Siła
zderzenia dwóch składów wyrwała ją z wagonu i cisnęła w ciemność.
Ocknęła
się parę chwil później, gdy gdzieś za nią rozpętało się piekło. Ludzie
krzyczeli, jęczeli, wyli, błagali o pomoc. Coś się paliło. Kłęby gryzącego dymu
odbierały oddech, wciskając się do płuc. Próbowała zaczerpnąć powietrza, ale
zakrztusiła się tylko. Walka o tlen zabrała kobiecie kilka dobrych sekund. Gdy
wreszcie zaczerpnęła pierwszy haust, też chciała krzyknąć, zawołać o pomoc, ale
spazm bólu, który skręcił jej trzewia, w sekundę odebrał Gosi przytomność.
Ból
jednak nie pozwolił, by zbyt długo trwała w nieświadomości. Wyszarpnął ją z
omdlenia, ciskając z powrotem do piekła, pełnego jęków i płaczu. Ale tym razem
do bólu dołączył… strach. Nie, nie o siebie. O dziecko. Małgosia czuła, wiedziała,
po prostu była pewna, że jej maleńki, nienarodzony synek umiera…
-
Help! – chciała krzyknąć, ale z jej
gardła, palonego przez dym z płonącego wagonu wydostał się tylko szept. – Help me, help, please… - spróbowała raz
jeszcze. Kto by jej jednak słuchał. Wszyscy, którzy byli w stanie komukolwiek
pomóc, próbowali wydostać się z gruzowiska na powierzchnię. Instynkt
samozachowawczy był silniejszy od altruizmu, a Gosia na dodatek, nie wiadomo
jakim cudem znalazła się dobrych kilkanaście metrów od pobojowiska w
pustoszejącym tunelu.
Zbliżało
się do niej, zataczając się od kaszlu, kilkoro ludzi. Wyglądali jak monstra,
poodzierane miejscami z nadpalonych, tlących się jeszcze ubrań. Gosia błagalnie
powtórzyła swoje „Help me, please”,
pochwyciła jednego z przechodzących mężczyzn za nogawkę spodni, próbowała
podciągnąć się wyżej, wyciągając do niego proszącą dłoń. Spojrzał w dół z
niedowierzaniem, strachem, niemal nienawiścią, że coś go zatrzymuje w pędzie do
życia i odkopnął kobietę z taką siłą, że potoczyła się w bok, krzycząc z bólu.
Pobiegł za oddalającą się resztą.
Ona
zaczęła płakać, cicho, bezradnie. Musiała, po prostu musiała, wydostać się stąd,
znaleźć pomoc i ratować dziecko! Obróciła się na bok i, wbijając paznokcie w
beton, próbowała pełznąć w kierunku czystego powietrza, ale... upadła twarzą w gruzy. Znieruchomiała.
Gdy
ponownie uniosła głowę, krzyki ucichły. Z najbliższego wagonu metra, obróconego
na bok, dobiegały tylko jęki. Takie same, jakie wydostawały się z jej krtani.
-
Help! Help me! – błagały głosy
rannych i umierających.
Ciemność
rozjaśniały płomienie z dopalających się resztek i upiorne czerwone lampy
awaryjne. Duszący dym unosił się metr nad torami, niczym śmiertelny całun.
Gosia
patrzyła na to, leżąc na boku. Ona też umierała. Razem z maleństwem. Ból
rozrywał ją na kawałki. Krwawiła. Próbowała zawołać raz jeszcze, może pomoc już
nadeszła, może ktoś ją znajdzie i uratuje chociaż synka, ale mogła jedynie
wyszeptać: - Help me, please…
W
tym momencie ktoś pochylił się nad nią.
Spojrzała
w ciemną, osłoniętą chustą twarz, w błyskające białka oczu, dzikie, niczym u
wściekłego psa. Coś powiedział. Szybko, niezrozumiale, gardłowo.
-
Help me – wyszeptała, niczym
modlitwę.
Wyciągnął
ku niej rozcapierzoną dłoń. Chwycił za pasek torebki. Szarpnął. Gosia jęknęła.
Uniósł pięść i uciszył ranną jednym uderzeniem.
Gdy
uniosła powieki, nic się nie zmieniło. Nadal żyła i nadal tkwiła w tym piekle,
sama, bezbronna, wykrwawiająca się z każdą sekundą.
Nie zważając na potworny ból, znów
zaczęła pełznąć w kierunku wagonów. Tam, wśród innych rannych, miała szansę na
ratunek. Za sobą usłyszała ciche szuranie. Ktoś nadchodził. Znieruchomiała.
Uderzenie, które otrzymała przed chwilą czegoś ją nauczyło.
-
Are you alive? – usłyszała w następnej chwili.
Ten, kto pytał pochylił się nad nią,
dotknął jej ramienia.
Zapłakała.
-
Help me – szepnęła.
Gdy
przyklęknął obok, ujrzała nad sobą twarz tamtego mężczyzny, który uśmiechnął
się do niej tuż przed wybuchem. On też ją rozpoznał w tym upiornym czerwonym
świetle.
- I’ll help you, hold on
– rzucił, chwytając ją za dłoń i ściskając mocno, stanowczo.
Powinien
się ratować. Przed chwilą sam odzyskał przytomność i sam był ranny, ale… nie
mógł przecież zostawić tej kobiety samej.
- I’m dying, help my baby
– poprosiła. – My leg… - wyszeptała w
następnej chwili.
Nic
nie odpowiedział. Widział, nawet w tym niepewnym świetle, że kobieta wykrwawia
się ze zmiażdżonej nogi i był pewien, że w tym stanie nie doczeka pomocy.
Musiał zatamować czymś ten krwotok i dopiero potem… ratować i siebie, i tę
kobietę. Zdjął z szyi telefon komórkowy, odpiął go, odrzucił nic nie wart
kawałek potrzaskanego plastiku i już trzymał w dłoni mocną smycz, którą mógł
zacisnąć na krwawiącym udzie rannej.
Kobieta
bez jęku, bez słowa skargi znosiła jego zabiegi, po czym zemdlała. Krew
przestała wypływać z rany, ale nie miał wątpliwości, że stan nieznajomej jest
ciężki. Powinien ruszyć po pomoc, ale… poczeka jeszcze chwilę, aż ranna odzyska
świadomość. Nie zostawi jej tu przecież. Może uda im obojgu dostać się do wyjścia?
Zdjął marynarkę i okrył nieprzytomną…
Tym
razem pierwszym uczuciem był nie ból – choć bolało bardzo – lecz panika.
Ciemność, dym, krzyki, cierpienie, nieruchome dziecko. I ona sama. Szarpnęła
się całym ciałem w kierunku, dokąd poszli tamci. Tam musi być wyjście! Tam jej
pomogą!
–
I’m
here, I’m with you. You’ll be all right… –
Usłyszała słowa tego mężczyzny i zapłakała z ulgi. – Hold on.
Próbował
unieść ją, wziąć na ręce, ale krzyknęła krótko z rozdzierającego bólu. Nie mógł
jej ruszyć, jeśli chciał, by przeżyła. Mógł tylko okryć ją własną marynarką,
trzymać za rękę i powtarzać, niczym zaklęcie:
-
Hold on, don’t give up. Just
hold on…
Dziś,
osiem lat później, znów trzymał rękę kobiety, której imienia nie znał, patrzył
w te same oczy, płonące w tej samej szczupłej, ślicznej twarzy i… nie wierzył.
Po prostu nie wierzył.
-
Powiedziano mi, że nie żyjesz. Że byłem ostatni… - wyszeptał z trudem panując
nad łzami wzruszenia.
-
Mi powiedziano to samo. – Gosia zaciskała palce na jego dłoni tak kurczowo, jak
wtedy, w ten straszny dzień. Nie wiedziała, ile godzin czekali na pomoc, ale
były to nieskończenie długie godziny…
-
Szukałem cię w szpitalu – mówił Jakub.
Kiwnęła
głową. Ona też go szukała. W zamachu tym zginęło jednak wiele osób, setki
zostały ranne, zaś ani jej, ani jemu nie przyszło do głowy, by szukać wśród
Polaków!
Przez
wszystkie te godziny mówili do siebie po angielsku, krótkimi, urywanymi
słowami, nie przedstawiając się sobie nawet. Jakub próbował utrzymać Małgosię
przy życiu, ona zaś traciła co chwila przytomność, a gdy ją odzyskiwała, miała
siłę jedynie ściskać jego dłoń, niczym ostatnią nić, łączącą ją z życiem.
Wreszcie umilkła na dobre, a on zrozumiał, że gdy nie sprowadzi pomocy -
natychmiast! - kobieta umrze. Wstał i ruszył w kierunku wyjścia z tunelu.
Wrócił
kilka minut później z dwoma ratownikami. Pochylili się nad ranną i natychmiast
rozpoczęli reanimację. Dwóch następnych odciągnęło go i wyprowadziło na
powierzchnię. Tam natychmiast położono mężczyznę na noszach i umieszczono w
karetce. Więcej kobiety, przyszłej mamy, która uśmiechnęła się doń tuż przed
wybuchem, nie widział.
Aż
do dziś.
Dzisiaj
trzymał ją za ręce, drżącą z niedawnego przerażenia, i patrzył na Gosię jak
wtedy, w londyńskim metrze, z mieszaniną zachwytu i radości, że widzi ją całą i
zdrową. Ile razy o niej myślał. Ile razy żałował, że ta młoda, śliczna kobieta
wykrwawiła się na śmierć w ciemnym, zasnutym dymem tunelu…
I
oto miał ją przed sobą, żywą i całą. I jeszcze piękniejszą, o ile to możliwe.
Tylko…
-
Twoje dziecko? – musiał zapytać.
Pokręciła
głową i zaczęła cicho płakać. Jak wtedy.
Ból
wrócił.
Przytulił
ją. Tak po prostu. I pozwolił, by płakała. By raz jeszcze opłakała śmierć
synka.