Wydawałoby się, że każdy z Was słyszał, czym się pasjonuję: hodowla róż,
pisarstwo, pieczenie słodkości, urządzanie domu i ogrodu... Ale ja nie
byłabym sobą, gdybym stała się tak przewidywalna. Kolekcjonuję bowiem
coś zupełnie... zaskakującego. Nie, nie są to kubki, jak parę lat temu.
Już nie, bo skończyło mi się miejsce w kredensie. Ja zbieram coś, czego
nie zbiera chyba nikt na świecie, przynajmniej o nikim takim nie
słyszałam. O facecie, który kolekcjonuje pralki - owszem, ale...
klawiatury?! Tak, moi kochani, Wasza Kejt ma słabość do klawiatur.
Zaczęło się zupełnie niewinnie: będąc młodą pisarką szukałam klawiatury
idealnej, o miękkim, niskim skoku (cokolwiek to znaczy), standardowych
rozmiarach klawiszy, długim Enter i Backspace oraz szerokim Alt, bo jego
używam bardzo często i muszę kciukiem w ten klawisz trafiać.
Na ów ideał trafiłam w supermarkecie, była to niepozorna szaro-czarna
klawiatura nieznanej, chińskiej firmy, żadne tam delle, czy microsofty.
Kosztowała (do dziś pamiętam) 19,90 i pokochałam ją miłością
odwzajemnioną. To na niej powstały "Poczekajki", "Kroniki Ferrinu",
"Sklepiki"... aż do "Nadziei" włącznie. Stop! Nie dokładnie na niej, a
na jednej z pięciu klawiatur, które natychmiast dokupiłam, obawiając się
ich szybkiego zużycia. Dobrze się obawiałam. Gdy ktoś pisze kilka
książek rocznie, klawiatura odmawia posłuszeństwa dość mniej więcej po
roku. Szczególnie ten nieszczęsny Alt. A że irytuje mnie niezmiernie,
gdy którykolwiek klawisz nie działa, natychmiast muszę ją wymienić. Po
sześciu latach kariery pisarskiej wykończyłam więc ostatnią z owych
idealnych za 19,90 i... I od tamtej pory szukam następczyni.
Ludzie... ile ja klawiatur w trakcie tych poszukiwań kupiłam... Były
wśród nich firmowe i niefirmowe, drogie i tanie, czarne, czerwone, białe
i srebrne. Wszystko na próżno. A to spacja jest za długa i zamiast
polskiej czcionki wychodzi mi pauza (wiecie, jak to wkurza?
strasznie...), a to (uwaga, cała ja!) kupiłam klawiaturę z ukraińską
czcionką, a to na obrazku wyglądała inaczej niż w rzeczywistości
(dziękuję ci, znana firmo) i okazała się do niczego...
Nie zrozumcie mnie źle: to nie ja jestem wybredna, to moje palce tak
przywykły do układu i wielkości klawiszy, w które bębniły przez sześć
lat, że teraz na pamięć trafiają w miejsca, których nie ma. Na przykład
w pauzę zamiast w Alt.
Co robię z moimi trofeami? Nie, nie wieszam na ścianie, ani nie
eksponuję w szklanej gablotce. Prawdę mówiąc jestem tak wściekła, że
znów nowo nabyta klawiatura się nie nadaje, iż chętnie ozdobiłabym nią
pojemnik na śmieci. Od środka. Zamiast tego... obdarowuję nowiutkimi,
czasem bardzo drogimi klawiaturami każdego, kto tylko wyrazi chęć bycia
obdarowanym. Ostatnio jest to zaprzyjaźniona biblioteka.
Dwa dni temu odebrałam dwie nowe klawiatury (w jednej, jak się okazało,
wszystkie klawisze są jakieś 2mm mniejsze niż standardowe i oczywiście
moje palce w nie nie trafiają, druga natomiast... jest jakaś dziwna), a
w poniedziałek ma przyjść następna. Ciekawe co z nią będzie nie tak.
Na razie, od momentu gdy wykończyłam na "Zaciszu Gosi" ostatnią z
Wielkiej Szóstki po prostu nie piszę. Strajkuję.
Nie muszę chyba dodawać, że ta firma, która sprowadzała moje idealne
klawiatury już nie istnieje? Gdyby było inaczej, pisałabym tu nie o
niegroźny hobby, a o manii gromadzenia zapasów. I to nie mąki i cukru, a
klawiatur...
Przyznajcie szczerze, że tego o Kasi Michalak nie wiedzieliście. :D
Bardzo jestem ciekawa, jakie Wy macie hobby, co Was pasjonuje.
Opowiecie o tym?
Aha, miałam prezentować następne okładki. Tym razem "Poczekajka" Emilii :)