"Czarny Książę" napisał się!


Haha, "sam" się napisał...

Powiem Wam, dziewczyny, że nie żyję. Ale skoro książki będą się ukazywać w terminie, to chyba nie robi Wam różnicy?

Nie żyję zaś, bo jestem 11 ofiarą seryjnego mordercy, buszującego na kartach mojej najnowszej powieści (choć jeszcze nie "najmłodszej" - ten tytuł rezerwuję dla pozycji wydanych). Niesamowicie mnie wyczerpała ta książka, emocjonalnie i psychicznie, i chciałabym teraz napisać, że robię sobie krótkie (albo długie) wakacje, ale nic z tego, bo czeka pilna redakcja "Powrotu do Ferrinu" (luty) i "Zacisze Gosi" czyli II tom serii kwiatowej (marzec/kwiecień). 

Tak więc żegnam się na razie z Wami tutaj i wracam do Ferrinu, a Wy sobie poczytajcie początek "Czarnego Księcia". 

Będziecie miały jako takie pojęcie "z czym to się je", choć podejrzewam, że w styczniu znów Was zaskoczę.

Endżoj!!

Opis wydawcy:

Ulice Miasta po zmroku pustoszeją. Giną piękne, młode kobiety. Morderca zabija je elegancko, finezyjnie, z fantazją. Inspektor Paul de Bries odchodzi od zmysłów, gorączkowo szukając sprawcy. Podejrzanych jest wielu. Ofiarą może być każda. Trop prowadzi do Czarnego Księcia, przystojnego i niebezpiecznego Maksymiliana Romanowa, spadkobiercy potężnego rodu. Między dwoma mężczyznami staje piękna, młodziutka Konstancja, sprzedana za ojcowskie długi. Przyjaźń zmienia się w śmiertelną nienawiść, nienawiść prowadzi do zbrodni. Pozostaje jedno pytanie: kto prowadzi tę grę? Niesamowita opowieść o zwodniczej miłości, pożądaniu, zdradzie i morderstwie. Galeria mrocznych postaci na ulicach grzesznego i zepsutego Miasta końca wieku. Prawdziwa gratka dla miłośników gorących, namiętnych i niebezpiecznych historii.


PROLOG 

Szła szybko, bo godzina była późna, a Miasto nocą niezbyt zachęcało do spacerów. Za długo oddawała się namiętności w Zakazanym Owocu, za długo… Pantofelki ze złoconymi obcasami stukotały o bruk, owinęła się szczelniej czarną peleryną, nasunęła na głowę kaptur obszyty srebrnym lisem. Płomienie gazowych latarni dawały światła akurat tyle, by nocny przechodzień nie skręcił sobie kostki na kamiennym bruku, ale już boczne uliczki, przecinające Promenadę - główną ulicę Miasta, przy której stały najwspanialsze pałace starej arystokracji i co bogatszych nuworyszów – tonęły w ciemnościach.

I właśnie z jednej z nich wysunęła się ciemna sylwetka i podążyła za spieszącą do domu dziewczyną. Słysząc kroki za plecami, ta obejrzała się przestraszona, w następnej chwili przyspieszyła, widząc podążającą ku niej, otuloną w czarną pelerynę postać. Dopiero na dźwięk swego imienia, wypowiedzianego znajomym głosem miękko i pieszczotliwie, stanęła. W następnej chwili obracała się z pełnym niedowierzania uśmiechem.

- To ty? – zapytała, a oczy rozbłysły uczuciem. – Myślałam, że... Bałam się...

- Ciii...

Ucichła posłusznie, zsuwając kaptur z jasnych włosów.

W następnej chwili została pociągnięta w mrok uliczki i już całowała gorące, namiętne usta tak łapczywie jak parę kwadransów wcześniej.

Podciągnęła suknię, by paląca dłoń miała łatwiejszą drogę do wilgotnego, rozpalonego wnętrza, tam, gdzie nabrzmiała płeć domagała się szybkiego zaspokojenia. Jęknęła przeciągle, czując nieustępliwe palce wsuwające się głęboko do środka. Druga dłoń spoczęła na jej karku, wsunęła się we włosy, odgięła głowę do tyłu, by usta mogły teraz pieścić odsłoniętą bezbronnie szyję.

Rozpływała się… Zatracała w narastającej rozkoszy…

- Proszę… Proszę...! – szeptała, wyrzucając biodra do przodu, by nadziewać się na gorące, zaborcze palce jeszcze mocniej, jeszcze szybciej, aż do końca, aż do jednego przeszywającego na wskroś spazmu, wydobywającego z gardła przeciągły, zwierzęcy okrzyk, który... urwał się nagle.

Ostrze lancetu precyzyjnie wbiło się w nasadę karku, przecinając rdzeń kręgowy.

Runęła na bruk jak szmaciana lalka. Serce stanęło w pół uderzenia. Nie zdążyła krzyknąć z przerażenia, nie zdążyła zawołać o pomoc. Prawdę mówiąc, nawet nie wiedziała, że umiera…

Dłonie, te same, które całowała nie dalej niż godzinę wcześniej, podtrzymały upadające ciało, złożyły pod ścianą, gdzie było niewidoczne z ulicy.

W momencie, gdy lancet, którym zadały śmiertelny cios, odcinał skrawek sukni martwej dziewczyny, odezwał się cichy głos sumienia, nie, nie sumienia, a rozsądku: „Te zabawy stają się niebezpieczne. Skończ z nimi, bo zawiśniesz na stryczku”.

- Skończę. Już niedługo. O n będzie ostatni. Zabiję j e g o i… tak, to będzie koniec.

(...)

Sala była ogromna. I wypełniona po brzegi głośnymi, podekscytowanymi ludźmi. Oblegali oni stoły do ruletki i stoliki do pokera, automaty do gry, obstawiając, kibicując, jeśli zaś byli graczami, krzycząc z podniecenia przy wygranej, rwąc włosy z głowy po przegranej, jednym słowem: oddając się hazardowi z najwyższej półki.

Kasyno urządzono z klasą i przepychem. Było szczytem luksusu i byle kto wstępu tutaj nie miał.

Mężczyźni obowiązkowo nosili czarne fraki do takichż kamizelek i białych, wykrochmalonych koszul, kobiety przywdziały wieczorowe suknie, a szyje, palce i nadgarstki kapały od złota i diamentów. Czy to złoto i te diamenty były prawdziwe? Nie mniej, niż arystokratyczne tytułu większości tu zgromadzonych… O tym szeptała Konstancji ciotka Klara, uśmiechając się fałszywie do mijanych osób.

- Ta, widzisz ją?, w tej wyfiokowanej kiecce, no tej, białej jak u dziewicy?, niby hrabiną się tytułuje, a to zwykła kurwa, którą hrabia, owszem, obraca, ale nic więcej. A ten tam, baron zakichany, ukradł tytuł szlachcicowi, na którego doniósł policji. Że ten niby służącego zamordował. A kto wie, jak było naprawdę? Ten pożal się Boże baron, wykupił majątek i tytuł nieszczęśnika za grosze i teraz puszy się bezczelnie. O tempora, o mores! – westchnęła obłudnie, wywracając oczami.

Konstancja zacisnęła tylko usta. Chciała uciec. Chciała jak najszybciej opuścić to pełne grzechu i rozpusty miejsce, gdzie ludzie tracili zmysły i wszelkie hamulce dla pieniędzy.

- Chodź, mam zarezerwowane miejsce przy tamtym stoliku. – Klara pociągnęła bratanicę za sobą do najdalszego i najciemniejszego kąta. Już gorszego miejsca dostać nie mogła.

Dziewczyna, usiłując nie otrzeć się o żadnego ze spoconych mężczyzn, poszła za nią.

Dookoła wirującej ruletki było gwarno jak w ulu. Gracze wprawdzie milczeli, ale widzowie wprost przeciwnie. Gdy ktoś wygrywał, gwizdali, krzyczeli, tłukli wygranego po plecach. Gdy ktoś przegrywał… również.

Klara Gott, rozparta na krześle, przystąpiła do gry, obstawiając czarną dwójkę. Konstancja stanęła za oparciem, zaciskając palce na gładkim wypolerowanym drewnie. Teraz, gdy dotarła do tego kąta, mogła spokojnie się rozejrzeć. Ku swej uldze stwierdziła, że suknia, do której nałożenia ją zmuszono, wcale nie odbiegała wyuzdaniem od większości garderób zgromadzonych tu kobiet. Przynajmniej dekolt z przodu sięgał pod szyję, a nie do pępka. Dekoltu z tyłu nie widziała, na swoje szczęście.

Od hałasu i dymu z cygar zaczęła pękać dziewczynie głowa. Stała więc w milczeniu, z półprzymkniętymi oczami, modląc się o szybkie zakończenie tego wieczoru. Głosy to wznosiły się to opadały, zlewając w usypiającą niczym podszepty szatana melodię, lecz nagle… zaczęły milknąć jeden po drugim.

Na całej wielkiej sali zapadła niezwykła cisza.

Konstancja uniosła ciężkie powieki, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu źródła tej ciszy i w momencie, gdy je znalazła… nogi się pod nią ugięły tak, że z całych sił musiała chwycić się oparcia.

Nie, to niemożliwe!!! – zakrzyczał umysł dziewczyny. – On nie istnieje! Jest tylko snem!

- Czarny Książę – usłyszała szept jednej z kobiet i niemal zemdlała.

Bo oto mężczyzna ze snów stał w szeroko rozwartych drzwiach, wodząc po sali spojrzeniem pana i władcy.

Był dokładnie taki, jak w jej śnie: odziany w czarną koszulę i czarne obcisłe spodnie, wysoki, szczupły, o pięknych rysach twarzy, kruczych lekko falujących włosach, opadających na kark, oczach tak ciemnych, że wydawały się granatowe i spojrzeniu bystrym niczym polujący jastrząb. Wąski pas, szerokie ramiona i umięśnione uda zdradzały siłę fizyczną. Nikt nie wątpił, że równie silny ma charakter.

Konstancja ogromniejącymi oczami patrzyła, jak mężczyzna rusza środkiem sali, a ludzkie morze rozstępuje się przed nim. Szedł – nie, nie szedł, a kroczył – niczym udzielny książę, witany przez wiernych poddanych – tak właśnie się Konstancji wydawało. Niczym fala przyboju poprzedzały go dwa słowa, szeptane przez dziesiątki ust:

- Czarny Książę!

Mężczyźni pozdrawiali go uściskiem ręki, kobiety, te którym na to pozwolił, pocałunkiem w policzek. Niejedna próbowała zatrzymać go choć na sekundę, przytrzymać za mankiet, szepnąć parę słów, ale on z wdziękiem wyswobadzał rękę i szedł dalej, ku…

Boże, on zmierza tutaj! – spanikowany umysł Konstancji nakazywał natychmiastową ucieczkę, ale nogi nie chciały słuchać. Reszta ciała również nie. Dziewczynie pozostało modlić się, by mężczyzna minął stolik, nie zwracając na nią uwagi, a jeśli już, to żeby przysiadł się do grających. Dlaczego jednak miała wrażenie, czy raczej przeczucie, że on doskonale wie dokąd, czy raczej po kogo idzie? Że idzie właśnie po nią, Konstancję?

Czekała, sparaliżowana strachem, aż mężczyzna zacznie witać się z siedzącymi przy stole, wtedy ona… ona cofnie się w cień.

Podawał rękę pierwszemu z graczy, gdy to właśnie uczyniła – zrobiła krok w tył i… natychmiast przykuła jego uwagę.

Czarne jak antracyt oczy przyszpiliły ją w miejscu. W piersiach zabrakło tchu, serce zamarło w pół uderzenia. Jedyne, co w tej chwili żyło w ciele dziewczyny, to pulsujące ciepło tam, w dole.

On zmierzył ją leniwym spojrzeniem od ukrytych pod suknią nóg, przez rysujące się pod obcisłą tkaniną piersi, aż pod odsłonięte ramiona i splecione w koronę włosy. Zsunął wzrok na pełne, ciemnoczerwone usta dziewczyny, teraz lekko uchylone, niczym do krzyku albo westchnienia, a potem spojrzał wprost w jej szafirowe oczy i tym spojrzeniem zawładnął nią do reszty. Była w nim obietnica rozkoszy, ciekawość i pożądanie. Była tajemnica i zapowiedź spełnienia. Ale w tym spojrzeniu czaił się również mrok. Ostrzegał i groził: „Uciekaj, póki czas. Póki masz szansę uciec”.

Konstancja nie miała tej szansy.

Nogi nie słuchały spanikowanego umysłu. Słuchały oczu mężczyzny.

On obszedł stół, stanął tuż przy dziewczynie i położył dłoń na jej palcach, zaciśniętych na oparciu krzesła. Dotyk parzył, ale nie było już czasu na ucieczkę.

Ciotka Klara poderwała się z miejsca, chciała coś powiedzieć, zachwycona, że zdobyły jego zainteresowanie, ale jedno spojrzenie czarnych źrenic i… usiadła ciężko.

Książę znów patrzył w pociemniałe oczy Konstancji.

- Widzę panią pierwszy raz – zaczął głosem niskim i melodyjnym, którym mógł zahipnotyzować każdą kobietę, nie tylko małą, głupią prowincjuszkę. – Proszę pozwolić, że się przedstawię: Maksymilian Romanow, dla przyjaciół Maks. Mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi? – Uniósł pytająco brew, a potem ujął dłoń dziewczyny i ucałował.

Próbowała coś odrzec, ale zaciśnięta krtań nie chciała wypuścić ni słowa.

- To moja bratanica, Konstancja Lubowiecka – pospieszyła z pomocą ciotka, w duchu klnąc dziewczynę za jej gapiostwo. Taka okazja! Taka okazja! A ta milczy jak wiejski ćwok! Już da głupiej dziewusze popalić, gdy tylko wrócą do domu! – Przyjechała do mnie z prowincji, jest trochę nieśmiała, ale zmienimy to, popracu… - Urwała, zmiażdżona jego wzrokiem.

- Konstancja, cóż za piękne imię – rzekł cicho, znów patrząc na dziewczynę. Nie wypuszczał przy tym jej dłoni ze swojej. Pociągnął ją lekko ku sobie, by wyszła zza krzesła i ukazała się mu w pełnej krasie. Dotyk jego dłoni palił coraz bardziej. Spojrzenie czarnych oczu również.

Sen powrócił.

Powróciło znajome pragnienie, ból i żar, narastające w podbrzuszu i jeszcze ta zdradliwa wilgoć między udami, do której on zaraz znajdzie dojście, w którą on zaraz zanurzy palec, może dwa i rzeknie pewnym, niskim głosem:

- Jesteś gotowa.

Konstancja stłumiła jęk. Zachwiała się. Podtrzymał ją ramieniem i chciał coś powiedzieć, lecz w tym momencie jej usta zaczęły drżeć, a w kącikach oczu pojawiły się dwie łzy.

- Proszę mnie nie dotykać – wyszeptała, podnosząc nań udręczone spojrzenie.

Uniósł pytająco brew.

- Proszę mnie nie dotykać t a m.

Mężczyzna przyglądał się chwilę pokraśniałej twarzyczce, błyszczącym od łez oczom, nabrzmiałym niechcianym pożądaniem ustom i drżącym ramionom dziewczyny, a potem uśmiechnął się lekko, pochylił ku niej i szepnął:

- Nie będę pani t a m dotykał. Przynajmniej nie tak od razu.

Puścił ją, odwrócił się i odszedł swobodnym, równym krokiem. Ona zaś, Konstancja, oparła się o ścianę za plecami i próbowała złapać oddech, utrzymać się na nogach, przybrać obojętnych wyraz twarzy, zrobić cokolwiek!, by odwrócić od siebie uwagę siedzących przy stole.

Oni jednak wiedzieli swoje: ta mała ślicznotka wpadła w oko Czarnemu Księciu. Od teraz należało się z nią liczyć i okazywać względy jej ciotce. Kto wie, na czym to zainteresowanie się skończy, kto na nim straci, a kto zyska?

Nagle obie, Konstancja i Klara, znalazły się w centrum uwagi. Ta pierwsza stała wprawdzie bez słowa z oczami wbitymi w podłogę, za to ta druga rozgadała się za obydwie. Z detalami opowiadała o historii „swej kochanej biednej brataniczki”, rozwodziła się nad jej zaletami, których dotąd nie dostrzegała, zachwalała urodę, wychowanie, maniery i… niewinność. Ktoś przyglądający się temu z boku mógł odnieść wrażenie, że chce Konstancję dobrze sprzedać. I nic by się pomylił.

Dziewczyna tylko raz uniosła głowę, gdy przed Czarnym Księciem otworzyły się drzwi sali, a on wyszedł nie oglądając się za siebie. Och, jak żal, jak bardzo żal zrobiło się Konstancji, że nie pobiegła za nim. Że raz jeszcze nie zajrzała w te czarne, palące oczy. Powiedziałaby mu… powiedziała…

„Proszę mnie nie dotykać!” – oto co byś mu powiedziała mała głupia kretynko.

Zacisnęła zęby, by się nie rozpłakać.

Straciła jedyną okazję na poznanie mężczyzny ze snów. Teraz ciotka, ten cerber strzegący jej dzień i noc, na pewno nie dopuści do ponownego spotkania. Czarny Książę, należący do najpotężniejszego rodu Romanowów, nie wziąłby przecież kogoś tak mało znaczącego jak Konstancja za żonę. Mogła zostać co najwyżej jego kochanką, a na to ciotka przecież nie pozwoli!

Co ci się roi, dziewczyno! Takie myśli to grzech! Ciotka ma rację, jesteś małą brudną dziwką. Brak słów pogardy dla ciebie! – wyrzucała sobie Konstancja, stojąc cicho pod ścianą dotąd, aż wieczór się skończył, ciotka straciła wszystkie pieniądze i mogły wracać.