Konkurs "Mój Przyjaciel" rozwiązany!


Dziewczyny, to był chyba jeden z najbardziej wzruszających konkursów. Poniżej Wasze opowieści i zdjęcia, a jeszcze niżej Zwycięzca.


Jula Agnieszki:

Chciałam przedstawić mojego ukochanego Maciupka(Julę) bo jest ona kotką. Przyniosłam ją do domu wiele lat temu  pierwotnie miałam  nazwać Julią ponieważ takie imię wymarzyłam dla dziecka wiem,że to może wydać się dziwne ale póki co nie mam możliwości posiadać własną pociechę więc całą miłość przelewam na zwierzaczki, maciupkiem została ze względu na mikroskopijne rozmiary w wieku kocięcym:).
Ktoś z boku mógłby powiedzieć ot zwykły szaro-biały dachowiec dla mnie jest Ona pod każdym względem niezwykła.
Ma charaktetrek jak prawdziwa kobieta i bardzo dobitnie daje do zrozumienia jeżeli jest z czegoś niezadowolona.
Dawno temu poddałam się w próbach założenia obroży przeciw kocim sublokatorom, moja dama sobię nie życzy wszelakich "ozdób" po kilku godzinach po prostu znikają z jej szyji:).
Najbardziej nas rozśmieszają  miny..może się wydać dziwne co napisałam ale Maciupek je robi! Kiedy jest niezadowolona bądź obrażona, niekiedy nawet zdziwiona..:D
Najbardziej zaskoczył mnie fakt,że rozróżnia nawet nie każdą lubi muzykę a raczej poszczególne dźwięki.
Nie mam swoich ulubionych utworów, zespołów  itp. więc słucham wszystkiego co wpadnie w ucho i zostanie.
Od disco polo po Mozarta. Jakiś czas temu buszując po stronach muzycznych znalazałam młodą skrzypaczkę pięknie grającą więc słuchałam dosyć głośno bo wiadomo przy podkręconych głośnikach lepiej słychać dźwięki. W tem moja smacznie śpiąca koteczka usłyszawszy skrzypeczki zerwała się z łóżka podbiegła do głośnika zaczęła gryźć a widząć,że nie odnosi skutku popchnęła z półki zrzucająć na podłogę...Zdziwiłam się i to bardzo. Na początku myślałam ot za głośno było.Włączyłam ponownie innego wykonawce i.. maleńka nie zważając na hałas słodko zasnęła, Myślę sobie muszę to sprawdzić, przełączyłam na smyczki:) Znowu się zerwała i powtórka z poprzedniego zdarzenia. W ten oto sposób odkryłam,że mamy oddzielne gusta muzyczne, i przy wybranych pozycjach muszę nakładać słuchawki. Kompromisy. Nie tylko wśród ludzi również u zwierząt.
mogłabym wiele napisać o mojej pupilce sporo razem przeszlyśmy.. smutki radości zawsze jest przy mnie. Rozmawiam z nią jak z człowiekem mimo,że nigdy nie odpowiada wiem,że rozumie co mówię:).
Uwielbiam kiedy biegnie na przywitanie gdy wracam do domu, wtula we mnie podczas smutku, wie gdy cierpię i po prostu jest.
Chodzimy razem na spacerki to znaczy ja idę a ona po prostu widząc,że gdzieś się wybieram wiernie mi towarzyszy...

Na zdjęciu biedna kicia nie posiadająca łóżka z kilkoma poduszkami do wyboru oraz kocykiem.., udające,że śpi w doniczce. Kto wie może kiedyś chciała zostać przepięknym kwiatem?:D

Lula Alicji (kategoria: ośmionożny przyjaciel)

Historia Luli jest taka:
Prawie sześć lat temu zastanawiałam się co mogę podarować mężowi na prezent imieninowy.Chciałm go zaskoczyć i jednocześnie sprawić mu prawdziwą niespodziankę i przebić wszystkie prezenty jakie otrzymał do tej pory. Co kupić, co kupić???O czym on marzy, co go ucieszy?Z takimi pytaniami borykałam się bardzo długo.Chociaż była jedna rzecz( nie wiem czy to dobre słowo) którą chciał mieć...
Nigdy nie rozumiałam mojego męża dlaczego godzinami moze stać i oglądać pająki na wystawie sklepu zoologicznego.Nabycie jednego z nich było jego największym marzeniem, no może nie jedynym i nie najważniejszym ale bardzo ważnym.
Niestety jego żona (czyli ja:)) nie chciała słyszeć o pająku w domu, tym bardziej takim za którego trzeba zapłacić.
Ale czego nie robi się dla ukochanego faceta:)
Kupiłam pająka, a właściwie pajęczycę.Zadne słowa nie opiszą reakcji mojego męża.Napisze tylko, że popłakał się ze szczęścia.To był jego prezent i jego imieniny ale jego reakcja była prezentem dla mnie.Mało tego, Lulę pokochałam prawie tak samo jak mąż(chociaż sama się sobie dziwię:).Dodam tylko, że nawet moja siostra, która panicznie boi się pająków przekonała się do Luli.I jest to jedyny pająk, którego akceptuje:)Inne giną w niewyjaśnionych okolicznościach....
Proszę Państwa, oto Lula:)

Biała Anity
 
Historia o kocie upranym
Zdjęcia przedstawia „Maluchy” – czyli najmłodszy narybek mojego kociego przedszkola.
Historia którą przedstawię dotyczy zasadniczo Białej ( ten cudak po lewej –do góry nogami), ale pojawia się też reszta stąd to zdjęcie.
Zacząć trzeba od tego, że Maluchy bardzo chętnie pomagają w pracach domowych, kiedy się zmywa/ zamiata podłogę biegają wytrwale za szczotką, ewentualnie ścierką, podczas malowania łapały wałek – oczywiście odbijając ślady na świeżo malowanych ścianach- przykładów można wymieniać co niemiara, wszak to koty towarzyskie są niezwykle. Podobnie rzecz ma się z robieniem prania, gdy tylko dopatrzą się, że ktoś kuca przy pralce i wkłada do niej rzeczy, bardzo chętnie siadają w półkolu i obserwują tą niesamowitą czynność, oczywiście starają się też wejść do pralki, by sprawdzić, czy pranie leży jak trzeba. Otóż właśnie podczas jednego z takich pokazów pakowania pralki, mój mężczyzna oświadczył, że wypuści kociaki na podwórko, bo cały dzień spędziły w domu. Chętnie się zgodziłam  i wyszłam z łazienki wołając całą zgraję, by mógł je wyprowadzić, przy okazji zabrałam pranie które naszykowałam do dorzucenia.
-Jeden, dwa, trzy, cztery…- liczył na głos mój luby – Ej, nie ma Białej! Jest u ciebie biała?
-Nie ma- stwierdziłam, dorzuciłam resztę ubrań, zamknęłam drzwiczki i wcisnęłam start.
Zamyśliłam się i usiadłam na chwilę na brzegu brodzika, by poobserwować kręcące się powoli ubrania. „Nie ma Białej, nie ma Białej…” - odezwało się jak echo w mojej głowie. Potem wyobraziłam sobie Białą jak wchodzi do pralki, gdy ja byłam na korytarzu. Następny obraz przedstawiał kotka siedzącego ze zdumioną minką i kręcącego się dookoła.
-O rany! Uprałam kota!
Wcisnęłam szybko przycisk wstrzymujący działanie urządzenia (na szczęście woda nie zdążyła jeszcze napełnić bębna) i dzwonię.
-Nie uwierzysz chyba uprałam kota!
-Jak kota uprałaś?
-Słuchaj ile ty kotów wypuściłeś? Znalazłeś Białą?
-A woda w pralce już jest?
-No nie ma wody, bo wstrzymałam. Słuchaj, mów szybko ile kotów wypuszczałeś, bo ja nie wiem co mam robić. Drzwiczek otworzyć nie mogę, zablokowane są. Nie wiem czy wyrywać siłą, czy co innego! Ile kotów wypuszczałeś?
-Jak nie ma wody, to nie uprałaś kota.
-Ile?
-Pięć
-Których?- bo kotów mam siedem, mogła więc to być  liczba złożona niekoniecznie z samych Maluchów.- Była Biała?
Odpowiedziała mi chwila ciszy, a potem złośliwy chichot.
-Była Biała. Czekała już przy drzwiach.
Od tej pory sprawdzam zawartość pralki przed zamknięciem drzwiczek, by zapobiec ewentualnym pasażerom na gapę.



Teodor Gabkki

Mój przyjaciel Teodor-foksik bardzo lubi latem siedziec sobie w tej oto misce. Zwija się wtedy w kłębek i nie wiemy do tej pory jak on się tam mieści :-)

Wera Doroty

 Wera
Pojawiła się u nas długo oczekiwana
Była bardzo przez nas kochana
Mieszkała z nami w małym domku
Ciągle myślimy o merdającym ogonku
Wesoła była niesłychanie,
Potrafiła zrujnować mieszkanie
Osiem lat z nami była
aż pewnego dnia się zgubiła
Rozpacz była ogromna,
a ona pewnie czuła się bezbronna
Poszukiwaliśmy jej całymi dniami
Patrzyliśmy na jej zabawki oczami pełnymi łzami
Miesiąc jej nie było,
a nam się strasznie za nią tęskniło.
W pewną sobotę, telefon zadzwonił
mój mąż łzę uronił.
szybko w samochód wsiedliśmy
i po nią pojechaliśmy.
wszyscy płakaliśmy,
gdy ją znaleźliśmy.
chuda była potwornie
a cieszyła sie ogromnie.
zabraliśmy ja do domu,
nie pokazywaliśmy jej nikomu.
rozpieszczaliśmy ja niesłychanie,
nie wiedzieliśmy, że wkrótce będzie rozstanie.
wkrótce szczeniaki miała,
ale szybko się z nimi rozstała.
Biedna mocno zachorowała,
taki straszny smutek w oczach miała.
ostatni raz jak do lekarza jechała,
przeczuwała,i z żalem się z nami żegnała.
Została uspana,
nasza psinka kochana.

Ku pamięci Wery- naszego pierwszego psa,niezapominanego.


Forest Joli

 Kiedy cztery lata temu odszedł od nas nasz ukochany Mikuś/śmieszny jamnior / myślałam,że świat się kończy.Mój piesio,mój trzeci syneczek /tak o nim myślałam i tak go traktowałam wychowując  przez szesnaście lat/Długo nie mogłam pogodzić się z tą stratą.Jednak pewnego dnia mój syn Michał-pieszczotliwie Misiaczkiem lub Bunią zwany przyniósł mi w kartonie kotka.Maleńkiego jak łyżka od zupy,niezaradnego i strasznie zaniedbanego.Zabrał go z wiejskiej stodoły,gdy porzuciła go matka.Kociak był taki
maleńki,że nie potrafił sam jeść.Karmiłam go łyżeczką od herbaty wlewając mu do pysia maleńkie porcje mleczka.I tak sobie zamieszkała z nami ta bieda.Z dnia na dzień stawała się większa i weselsza.Ponieważ była straszną niezgułą i gapą,moi chłopcy nazwali ją Forest /od Foresta Gumpa"Nasz Forest,gdy wdrapał się na kanapę to natychmiast z niej spadał.Z drzewa trzeba było gapę zawsze zciągać.Za to pod kołdrę pakowała się bezbłędnie i bez wstydu,by tam sobie spać kilka godzin dziennie.Tak
wślizgiwała się do sypialni,że na łóżku nie było nawet zmarszczki.Mamo,pewnego dnia Misiak obwieścił mi nowinę.Ja tak sobie myślałem,że Forest to jest następne wcielenie Mikusia. Robi wszystko tak samo jak on,tak jakby pamiętał nasz dom i życie w nim.Może coś w tym jest?Mój Forest rzeczywiście zachowuje się często tak,jak zachowywał się Miko.Może to Miko przysłał nam swojego zastępcę?Jedno jest pewne.To moje ukochane kocie!

Tu powinien być Mały Justyny, ale nie udało mi się otworzyć tych plików niczym. Jednak obejrzałam, przeczytałam i Mały wziął udział w konkursie.

Maguś Asi

Zdjęcie mojego kotka gdy śpi. Straszny z niego głodomor. Raz nawet zasnął z głową w misce. :P
A jaka jest historia? Otóż, miałam w domu już dwa koty i dwa psy. Niestety do tego strasznie małe mieszkanko. Rok temu podczas zimy, pod drzwiami znaleźliśmy tego kotka. Był już dorosły i do tego miał chory ogon. Ktoś musiał mu go nadepnąć albo przejechać, bo kawałek nawet odpadał. Rana była straszna. Hmm, niestety nie mieliśmy jak go wziąć, ale mimo wszystko na korytarzu postawiliśmy mu miskę z mleczkiem i jedzeniem i tak nauczył się przychodzić do nas codziennie. A zima był coraz mroźniejsza. Mojej mamie strasznie było go szkoda, więc mimo wszystko postanowiła go przygarnąć. Poszliśmy z Magikiem (bo tak się teraz nazywa) do weterynarza, ale nasz weteryniarz, to żaden specjalista od zwierząt. Tylko by je usypiał :( Zrobił mu "operacje" tego ogona, podał leki i powiedział, że jeśli sie nie uda, trzeba będzie go uśpić.. Aczkolwiek Maguś to bardzo silny kotek i wyszedł z tego cało. Teraz żyje mu sie dobrze i ciągle tyje. :D Grubasek z niego, ale potrafi nam za to dziękować. Z pośród dwóch innych kotów, to on najbardziej lubi sie z nami pieścić i za to go kochamy. :)

Nixon Ilony

 Nixon jest ze mną od pięciu miesięcy.
Kiedy zdecydowałam się na psa miałam przed oczyma obraz przyjaciela, który towarzyszył mi w dzieciństwie.
Wymarzyłam sobie rudego pekińczyka.
I taki miał być...
Znalazłam ogłoszenie, zadzwoniłam i następnego dnia już go miałam.
Właścicielka oddała mi go (oczywiście koszty utrzymania wzięła i wyceniła się jak jakiś hotel dla zwierząt) twierdząc, że jest zdrowy i rasowy.
Właścicielka była na tyle uprzejma, że przywiozła ze sobą dwa szczeniaczki.
Oczywiście wzięłam tego, na którego się zdeklarowałam, aczkolwiek serce się krajało widząc tamtego.
Jednak kiedy spojrzałam Nixonowi w oczy widziałam smutek. Myślałam, że był spowodowany rozłąką z mamą i rodzeństwem. Po całym dniu spędzonym z nim okazało się, że to było coś więcej...
Nixona męczył kaszel i katar. Nic nie jadł, a pił tylko mleko.
Dzwoniąc do właścicielki usłyszałam, że to może być spowodowane klimatyzacją w aucie, a mleko pije, bo odstawiła go wcześnie od matki.
Niewiele myśląc zawiozłam o do weterynarza. Tam okazało sie, że piesek został za szybko odebrany matce. Ma obniżoną odporność, złe nawyki żywieniowe i  nie jest rasowym pekińczykiem.
Nic z tym nie zrobiłam, dla mnie najważniejsze było,aby wyzdrowiał.
I tak do tej pory Nixon odwiedza weterynarza raz  na przynajmniej 2 tygodnie.
Dostaje antybiotyki, tabletki na odporność, zastrzyki...
Nie może wychodzić na dwór, bo od razu łapie przeziębienie.
Marzę o tym, aby przyszedł taki okres, gdy będzie zdrowy i mógł cieszyć się życiem! ;)
Teraz wiem, że nie oddałabym Nixona za żadne skarby świata!
To  właśnie ja nie spałam całą noc kiedy miał katar, to ja tuliłam go do snu i to właśnie ja mam najwierniejszego przyjaciela, który odwdzięcza mi się swoją miłością i cudownym spojrzeniem.
Cieszę się, że trafił do mnie i ma szansę na życie śród przyjaciół.
Przekonałam się, że ludzie czasami są bezlitośni i zrobią wszystko żeby pozbyć się problemu, nawet kiedy ten problem posiada swoje uczucia.
Nasza przyjaźń jest coraz głębsza z dnia na dzień i zrobię wszystko, aby przetrwała najdłuższe lata. ;)

Nina Klaudii

  W swoim życiu miałam wiele zwierzątek, najczęściej malutkich, takich jak chomiki. Niestety nie miałam z nimi szczęścia i tylko jeden z nich żył 1,5 roku, czyli dość długo. Byłam strasznie smutna po śmierci mojej Loli. Rodzice postanowili mnie jednak pocieszyć i miesiąc później dostałam swój największy skarb - prześliczną świnkę morską, którą nazwałam Nina. Pamiętam jaka byłam zachwycona. Było to dokładnie 2 listopada 2011 roku, wtedy akurat poszłam już do gimnazjum i Ninusia zawsze dotrzymywała mi towarzystwa przy odrabianiu lekcji i przy szykowaniu się do szkoły. Z każdym dniem coraz bardziej kochałam moją świnkę i ona także darzyła mnie wielką sympatią. Tak jak zresztą wszystkich domowników. Nina była bardzo towarzyską świnką. Za każdym razem, kiedy ktoś wchodził po schodach, ona piszczała tak słodko, jakby wzywała nas i nie dało się do niej nie zajrzeć po wejściu na piętro. Za każdym razem, kiedy wieczorem leżałam w swoim łóżku, ona cichutko wydawała te kojące dla mnie dźwięki, jakby śpiewała mi kołysankę na dobranoc. Kiedy biegała po moim pokoju, ja uczyłam się wtedy na podłodze, a ona wskakiwała mi na kolana. Często kładłam się z nią w łóżku i ją przytulałam i głaskałam. To był najszczęśliwszy okres mojego życia. Niestety kiedyś musiało się to skończyć, ale nie sądziłam, że będzie to tak szybko. Któregoś wiosennego dnia, kiedy Ninusia biegała, do pokoju wpadł mój zazdrosny pies. Bardzo ją wystraszył i może lekko złapał zębami, ale nic poważniejszego się nie stało. Nina jednak biegała coraz wolniej i nie chciała jeść. Pewnego dnia zobaczyłam ją gdzieś w rogu w klatce, bardzo się trzęsła, nie wyglądała dobrze. Byłam przerażona. Pojechałam z tatą i z nią do weterynarza. Wcześniej tego nie zrobiłam, bo myślałam, że jest po prostu przestraszona tą historią z psem. Zatrucie pokarmowe. Lekarz dał jej lekarstwo, ale nie wiedział, czy to pomoże. I nie pomógł. Nina następnego dnia nie mogła chodzić. Była coraz słabsza. To najgorsze dni mojego życia. Patrzyłam, jak moje ukochane zwierzątko powoli umiera. I w końcu 1 maja 2012 odeszła na zawsze. Byłam załamana, całymi dniami płakałam. Wiedziałam, że inna świnka nie zastąpi mi Niny, nawet nie wiedziałam, czy zdołałabym ją pokochać. Do tej pory, kiedy o niej myślę, łzy lecą mi z oczu. Nina była moim wsparciem. Dzięki niej czułam się szczęśliwa. I tak było jeszcze przez dwa czy trzy miesiące po jej śmierci. Teraz znowu jest mi ciężko i potrzebuję jej tak, jak nigdy. Wierzę, że ona by mi pomogła. Dzięki niej stałam się optymistką i wiedziałam, że zawsze na końcu nawet najciemniejszego tunelu odnajdę światełko. Teraz mam nadzieję, że Nina jest gdzieś w raju dla zwierzątek i że kiedy i ja odejdę z tego świata, to się z nią spotkam. Nigdy nie sądziłam, że takie małe zwierzątko tak bardzo może zmienić moje życie. Nigdy jej nie zapomnę. Wiem, że jej choroba to po części moja wina, a przynajmniej tak czuję. I nigdy sobie nie wybaczę. Mogłam szybciej zareagować.

Molly Martyny

Koteczka Molly, czyli rezolutne, przeurocze stworzenie o najbardziej miękkim brzuszku na świecie. Ale od początku...
Molly urodziła się w garażu, była córką bezdomnej kotki. Bardzo zaniedbana, chuda i z chorymi oczkami. Tak naprawdę nie chciałam brać kota. Ale kiedy weszłam do garażu z koleżanką i jej ojcem, żeby obejrzeć kotki, każdy dostał malucha "do uspokojenia", bo krzyczały wniebogłosy. Mnie przypadło to szkaradztwo. :) Kiedy wzięłam ją na ręce, jakby zachłysnęła się własnym krzykiem, spojrzała w górę i... zamilkła. Patrzyła tymi swoimi oczętami, pokrytymi błoną, a na jej pyszczku malowało się niebotyczne zdumienie... Już wiedziałam, że jest moja, bo to maleństwo, o żeberkach jak zapałeczki, właśnie skradło moje serce.
Molly towarzyszy mi już od siedmiu lat i cała rodzina jest z nią związana. Funkcjonują nawet powiedzenia związane z kotką: "Kurde, Molek" jest na porządku dziennym, a aksamitne materiały są "mięciutkie jak Molly brzuszek". :) Jednak najbardziej kotka jest przywiązana do mnie. Często ja śpię na brzuchu, a ona układa się na moich plecach, przybiega na zawołanie, a kiedy jem śniadanie - siada na krześle naprzeciwko i towarzyszy mi w milczeniu. Kiedy mówię "Molly, buźkę", Molek wyciąga szyję i przytyka nosek lub łebek do moich ust, żeby ją cmoknąć. Jednak czasem pokazuje, że potrafi sama o siebie zadbać.
Nigdy nie wypuszczaliśmy jej z domu, żeby nie spotkało jej żadne nieszczęście, lecz po sześciu latach nagle zaczęła się tego sama domagać. Po paru miesiącach przeganiała znacznie większe od siebie kocury i generalnie "rządziła" na podwórku. Jednak najbardziej niezwykły był... spacer z kotem. Poza Molkiem mamy również psa, Łotera. Pewnego razu Molly była na dworze, a ja z psem wybierałam się na spacer. Wyszliśmy na ulicę, a Molly za nami. Prośby ani groźby na nią nie działały - wyraźnie chciała iść za nami. Więc pozwoliłam jej. W rezultacie pies na smyczy szedł przy jednej nodze, kot, zupełnie swobodnie, przy drugiej. Kiedy w jakiejś bramie zaczął nas obszczekiwać czarny labrador, Molly spojrzała na nas, a później ustawiła się pomiędzy labradorem a nami i zaczęła na niego syczeć, dopóki bezpiecznie nie przeszliśmy. Trzeba przyznać, że ma lwie serce i wyraźnie stanęła w naszej obronie. :)
Molek to idealny towarzysz - zarówno do wspólnych wygłupów jak i wtedy, gdy mam gorszy humor. Nic nie działa tak kojąco, jak szorstki języczek, zlizujący łzy z policzków... I kto powiedział, że koty są fałszywe?

Frytka i Barry Krysi
 Każdy z nas ma swojego ukochanego przyjaciela, któremu może bez obaw powierzyć wszystkie swoje troski i tajemnice. Ja również  miałam takiego powiernika. Był to Barry, mój kochany, trzynastoletni psinka. Kiedy tylko w moim życiu działo się coś źle, brałam swojego czworonożnego przyjaciela na spacer do lasu, następnie kładłam się na liściach i wypłakiwałam wszystkie swoje smutki przytulając się do kochanego ,,pyszczka’’, który patrząc na mnie swoimi wielkimi, brązowymi oczyma zdawał się mówić ,,nie martw się, wszystko będzie dobrze’’. Jego nieustanne pieszczoty szorstkim jęzorem niemal od razu wprowadzały mnie w dobry nastrój. I tak było za każdym razem przez prawie osiem lat. Niestety nadszedł ten dramatyczny moment, kiedy mój ukochany Barry ,,przeszedł na drugą stronę’’. Było mi niezwykle ciężko. Nie mogłam się pozbierać po tak cennej stracie. Czułam się tak, jakbym utraciła cząstkę siebie. Rodzice postanowili jednak sprawić mi niespodziankę. Pewnego dnia na podwórku zauważyłam małego, wystraszonego szczeniaczka, który swoją zdecydowaną postawą zdawał się mówić-  ,,nie boję się, jestem dzielny!’’. Patrząc na niego nie mogłam się powstrzymać, aby zrobić mu zdjęcie. Stał jak skamieniały nie ruszając się nawet o centymetr. Obserwowaliśmy się przez jakiś czas nawzajem, lecz po chwili nieśmiało ,,mała kuleczka’’ podeszła do mnie i polizała mnie po dłoni a ja… rozpłakałam się z żalu, tęsknoty za Barrym! Nie od razu przyzwyczaiłam się do ,,Frytki’’, ale czas leczy rany. Tak też było i w tym przypadku, gdyż teraz nie wyobrażam sobie życia bez tej zwariowanej, szalonej suczki, która rozświetla każdy mój dzień…..


Fufu Ani

O tym jak Rude stworzenie zostało strażakiem.

Fufu jest bohaterem wielu historii, czasem bardziej śmiesznych czasem mniej. Jednak pewna historia z udziałem owego rudego stworzenia na długo pozostanie w pamięci całej mojej rodziny.
Jesienny, leniwy poranek, każdy z nas leży jeszcze w łóżku. Rodzice czytają, siostra przysypia jeszcze a ja przeglądam gazety,  na zegarze dochodzi już godzina 9 ale kota, który zawsze o tej porze urządzał sobie autostradę z naszych łóżek nie ma.
 Nie ma te z porannej serenady miauczenia. Dziwne.
- Fufu do pańcia. Biegusiem – rozlega się głos mojego taty. Fufu, któremu nigdy nie trzeba było powtarzać i zawsze pojawiał się na zawołanie, tym razem nie przybiegł.
- Fufu szybciutko, chodź na mizianie. - Kota dalej nie ma.
Cóż może się gdzieś zaszył w poszukiwaniu świętego spokoju i ciepełka. W końcu za oknem szaro, buro i jeszcze pada.
Po około pół godzinie, kiedy kocur dalej się nie objawił naszym oczom, tato postanowił namierzyć kocią „kryjówkę”. Nie było to trudne, gdyż kot siedział w kuchni na blacie stołu.
- Fruniu choć do Pańcia.- ale Fruniu ani drgnie. Siedzi dalej, spoglądając tylko co chwila to na ścianę to na tatę. – Jak nie chcesz to nie. Siedź siebie i medytuj.
Pańcio wyszedł
 z kuchni i zaczął kierować się w stronę sypialni. Nagle do jego nóg przybiegło rude stworzenie. – Co teraz Ci się zachciało głaskania.- Ale kot patrzy się chwile w oczy i powrotem wraca do kuchni na blat. – Az ty dziwaku. Na stole to ja cie głaskać nie będę- oświadcza kotu tato i idzie do sypialni.
Po kilku chwilach postanowiłam zwlec się z łóżka i pójść do łazienki. Po drodze zaglądam do kuchni a rudzielec nadal siedzi na blacie i ani drgnie.
Chociaż jeden dzień spokoju mamy, kiedy kot nikogo nie zmusza do wstawania, tylko pozwala nam wylegiwać się pod ciepła kołdrą – pomyślałam i poszłam do łazienki. Nagle słyszę miauczenie kota. – No tak zgłodniałeś pewnie – powiedział i wróciłam do kuchni.
Patrze w miskę, suche jedzenie jest. – pewnie chcesz mokrego , co? – Zapytałam i otworzyłam puszeczkę z jedzeniem. Ale kot dalej siedzi na blacie drugim krańcu kuchni wpatrując się we mnie.
- Oj Fruniek ty już nie wiesz sam czego chcesz - Mówię do kota patrząc mu w oczy. - Jak się zdecydujesz to przyjdz. – po czym wróciłam do łazienki.
Jednak kot znowu zaczyna miauczeć. Tym razem już coraz głośniej. Poranna kocia serenada – normalna rzecz, ale dlaczego w kuchni a nie w przedpokoju tak jak to Rude ma w zwyczaju. Po kilku chwilach miauczenia przybiera coraz bardziej żałosny dzwięk. To już jest naprawde dziwne. Tym razem prawie cało rodzina postanowiła sprawdzić jaka to krzywda spotkała naszego Fufu. Wchodzimy do kuchni skąd dobiega owe miauczenie. No tak kot dalej siedzi na stole i spogląda na nas … w
  kłębach jakiegoś gęstego dymu. Za kotem zaś w najlepsze pali się gniazko i drewniane panele którymi wyłożona jest ściana w kuchni.
Błyskawicznie wyłączyliśmy bezpieczniki i
  stłumiliśmy ogień, który trawił gniazdko wraz ze ścianą… Po całej akcji, kiedy dopiero zaczęliśmy kontaktować co się stało i co Frunio chciał nam pokazać, okazało się ze Rudzielec już siedzi i szczęśliwy pałaszuje zawartość swoich misek…. No tak, dzięki niemu dom nie poszedł z dymem a kot wrócił do normalności. 

Aiszer Marty

Domownicy zawsze z nieskrywaną radością wspominają dzień, kiedy puste cztery kąty wypełnił odgłos biegających łap i miękkość ciepłego futerka. Taka historia zawsze jest szczęśliwa, a przynajmniej powinna taką być. Moja nie była. Wiązała się z utratą ukochanej Soni, która swoją delikatną sierścią ogrzewała nam serca przez trzynaście lat. Niestety los nie był dla niej łaskawy – długie lata walczyła z rakiem, przechodziła wiele poważnych operacji, ale dzięki trosce i opiece, jaką staraliśmy się ją obdarzać każdego dnia, dożyła sędziwego wieku. Niestety pewnego zimowego popołudnia nadszedł na nią czas i wtedy to my takiej troski i opieki potrzebowaliśmy. Potrzebowaliśmy kogoś, kto na nowo rozpali ogień w kominkach naszych serc…  Nie można było wracać do pustego domu, gdzie nic kudłatego nie biegło na czterech krótkich łapach i nie merdało ogonem, radośnie przy tym poszczekując. Łzy same napływały do oczu na widok tej pustki, a do ciszy, która zaczęła nas otaczać nie można było przywyknąć. Nie da się ot tak zapomnieć o tym, jak to jest tulić się do ciepłego zwierzaka, który jest wdzięczny za to, że po prostu jesteś. Decyzja zapadła natychmiastowo i już po kilku tygodniach byliśmy stałymi bywalcami miejscowego schroniska. Serce się krajało na widok smutnych psich oczu, wyglądających za krat. Chciałoby się zabrać je wszystkie, dać im dom i otoczyć opieką, ale niestety, tylko jeden z piesków mógł otrzymać od nas przepustkę na wolność i lepsze życie. Za drzwiami mieszkania, w bloku na drugim piętrze, niestety nie ma miejsca na więcej. Wybór padł na młodego, niespełna rocznego obywatela schroniska, który kulał na jedną łapę. Podbił nasze serca swoją chęcią do życia mimo ciasnej klatki i dwudziestostopniowego mrozu. Czekaliśmy już tylko na decyzję pracowników i po kilku dniach Aiszer przyjechał z nami do domu. I choć nigdy nie zapomnieliśmy o Soni, to nowy mieszkaniec jest tak absorbujący, chętny do zabawy (i przy okazji do demolowania całego domu), że nie można się nie uśmiechać widząc jego pełne radości oczy, kiedy niszczy kolejną parę butów i obgryza wciąż te same meble. Ale czym jest para butów i kilka starych mebli przy psiej wdzięczności i bezwarunkowej miłości jaką obdarzył swoich właścicieli? Dziś Aiszer ma ponad dwa lata, prawie 30 kg wagi i najbardziej puszysty ogon jaki kiedykolwiek widziałam. Znów jest zima, ale tym razem nie musimy się martwić o zimne serca… 


Kumpel Kasi

 Dobry wieczór,

kiedy przeczytałam o konkursie od razu pomyślałam o moim małym 'kumplu'. Nie jest to ani kot ani pies, chociaż tych zawsze było dużo w moim domu.
Specjalne miejsce w moim sercu ma... motyl. Tak, motyl!

Co roku w wakacje ( od wielu lat ) przylatuje na moje podwórko rusałka admirał. Uwielbia podgryzać owoce wiśni, którą mam przed domem.
Nie jest jednak taki zwyczajny. Jest wyjątkowo towarzyski! Uwielbia się bawić w berka!!

Wygląda to mniej więcej tak. Mama woła: " Kumpel przyleciał!". Razem z siostrą wybiegamy na podwórko i czekamy aż do nas przyleci. Czasem siada dostojnie na dłoni, czasem woli czoło albo nos. Kiedy chce nas zaskoczyć- siada na plecach. Są też dni, kiedy nie ma humoru. Wtedy siada na najwyższej gałęzi i udaje, że nas nie widzi.

Kiedy chcę się z nim rano przywitać kładę przy nim dłoń. Czasem na nią przechodzi, a czasem dostojnie podaje swoją nóżkę i kładzie na moim palcu.

Lubi zaczepiać. Podlatuje bardzo blisko, czasem dotyka skrzydłami policzka i odlatuje. Siada obok a gdy podchodzę do niego podlatuje i siada 2 centymetry dalej.

Chciałabym wierzyć, że to ciągle, od tylu lat ten sam motyl! :) Nie wiem jak to możliwe, ale tylko te rusałki są takie towarzyskie!

Kumpel to zdecydowanie "najfajniejszy, najpiękniejszy, najmilszy i najbardziej uroczy skrzydlaty przyjaciel" ! :)))


Krówka Marty

Oto moja psinka. Jak ja to mawiam, Dziewczynka wielu imion. Oficjalnie – Berta. Mniej oficjalnie, ale chyba częściej nazywana jest Krówką. Skąd to się wzięło – nie wiem, ale się przyjęło, nawet dzieci sąsiadów tak na nią mówią. Kiedyś wyszłam z nią na spacer i słyszę, jak jakieś dziecko mówi do mamy „O, krówka idzie!”. Mama rozejrzała się po osiedlu  i mówi do dziecka „Nie, kochanie, to nie krówka, to jest piesek”. Mała nie dała się zbajerować i uparcie twierdziła, że to właśnie krówka. Wiedziała, co mówi – wszyscy nazywają ją Krówką, mało kto pamięta, jak naprawdę ma na imię :D
Ponadto wymiennie mawia się na nią: Niusia, Bertruda, Cielak, Beczułka i Dziewczynka właśnie.  A, moja mama czasem mawia na nią Klocek. Reaguje na wszystkie te ‘imiona’. Jak ją dostałam, a dostałam ją na swoje 18 urodziny, wujek wyjął ją z kieszeni kurtki. Była taka słodka, że od razu zakrzyknęłam: „Misia!”. Dziś mogę tylko podziękować wszystkim, którzy popatrzyli na mnie dziwnym wzrokiem i wymogli wybór innego imienia. Bądź imion, jak widać. No bo kto wyobraża sobie, żeby lecieć za 55-kilowym amstaffem przez osiedle i krzyczeć za nią: „Misia, do nogi!” albo „Nie daj, Misia! Rusza panią! Misia, broń pani!” :D No właśnie…
Co do samej Krówki, to o niej można by książkę pewnie napisać. O niej i jej dziwnych nawykach. Powiem tak – moja mam ma troje dzieciątek. Mnie (najstarszą), mojego młodszego brata no i właśnie Krówkę, najmłodszą. Rozpieszczona jest jak nie wiem co. Mam wrażenie, że przejęła od nas kilka nawyków – jak czegoś chce teraz zaraz, potrafi stać i tupać przednią łapą. Na dodatek mrucząc, upomina się o uwagę. Pije wodę tylko z kranu – dosłownie: stoi przy łazience i zaczyna pojękiwać. Trzeba jej otworzyć drzwi i odkręcić kran nad umywalką. Wtedy ona łaskawie wskakuje łapami na umywalkę i sobie chłepce. Jak jej ostatnio nalałam wody do miseczki, bo w kranie zabrakło przez jakąś awarię, popatrzyła na mnie z jakimś politowaniem w oczach. Do niedawna sypiała tylko w łóżku. Wieczorem stawała przy łóżku i zaczynała swój koncert - jęczała i tupała na zmianę, bo to przecież już czas wejść pod kołderkę! Jak to? Łóżko jeszcze nie jest gotowe do spania? Gdy tylko rozłożyło się pościel, szybciutko wskakiwała pod kołdrę. Generalnie to całe jej życie kręci się wokół spanka. Bo nawet nie jedzonka. Spać, spać i jeszcze raz spać! W międzyczasie szczeknąć kilka razy, żeby wiedzieli na osiedlu, że ona też ma tu coś do powiedzenia! A oprócz tego wylizać dokładnie całą twarz pani, która przyjechała w końcu do domku. Albo zjeść kawałek rury od odkurzacza. No bo czemu nie? Potem pospaceruje sobie po domku, obejrzy rybki w akwarium, obgryzie ze dwa listki, jak jej witaminek aktualnie zabrakło, i dalej paciu :o) Z tymi rybkami to było tak, że jak się do Niuni powiedziało „Berta, a gdzie są rybki?” to Berta leciała od razu, nie wyrabiając się na zakrętach, do pokoju, w którym stało akwarium, siadała przed nim i patrzyła za rybkami.  Mieliśmy kiedyś też malusią myszkę. Siedziała sobie w klatce całymi dniami. Zosia miała na imię. Berta bardzo Zosię lubiła (hm, tak mi się wydaje…). Siadała przed klatką i patrzyła, machając przy tym ogonem, jak myszka biega sobie np. po kółeczku. Ale pewnego dnia Zosia uciekła z klatki i Bertusia strasznie chciała się z nią pobawić. Zośka przycupnęła w rogu, a Berta podszurała się na odległość kilkunastu centymetrów i… nagle ‘lekko’ dotknęła Zosi nosem. Nie ugryzła, nie uderzyła łapą. Po prostu trąciła nosem. Niestety, dla małej Zosi to było za dużo. Wzięła i zdechła. Nawet zareagować nie zdążyliśmy, bo to się stało w ciągu kilkunastu sekund dosłownie. Berta tak się tego przestraszyła, że siedziała w kącie i piszczała. A potem jeszcze przez wiele godzin leżała przy klatce Zosi i smętnym wzrokiem patrzyła na pusty domek.
Najśmieszniejsza jest, jak śpi. A spać potrafi w takich pozycjach, że czasami siedzę i ją podziwiam. Ja taka giętka nie jestem. Do tego często wywala jęzor na wierzch, macha ogonem i przebiera łapkami. Pewnie śnią jej się jakieś milusie spacerki.
A co do spacerków: ostatnio pogoda dała nam, ludziom, w kość. Przy tych mrozach mi nie chciało się wyjść z domu. Moja Krówka, wyprowadzona któregoś poranka na spacer, przekroczył próg i stanęła w miejscu. Dodam, że starała się stać na dwóch, a jeszcze lepiej, na jednej łapie. Zaczęła powoli wycofywać się z powrotem do klatki, a w jej oczach można było dosłownie wyczytać: „Nieee, słuchaj, mi się wcale nie chce siusiu, ja tylko tak żartowaaałam. Wiesz co, wróćmy do ciepłego łóżeczka i przyjdziemy na dworek później, ok? Może już wiosna będzie? Bo teraz to ja jednak na spacerek to się nie piszę, e-e, nie ma mowy!”  Taka jest ta moja Berta Bertruda Krówka. Na zdjęciu obchodzi z nami moje urodziny. Co zresztą chyba widać ;o) Aż żal mi myśleć, że ona ma już 10 lat. Jak to ostatnio powiedział o niej weterynarz - jest już stateczną panią w średnim wieku.

Żabcia Niki


„Prawdziwa historia mojej przyjaźni z Żabcią w radosnych i bardzo trudnym momentach mojego życia”

Żabusie ujrzałam pierwszy raz gdy miałam 9 lat. W odwiedziny przyszedł moja ciocia i wujek. Przywitaliśmy się, a po chwili wujek wyjął spod kurtki malutkiego, przeuroczego szczeniaka – wyglądającego jak malutki dalmatyńczyk. Dowiedzieliśmy się, że wabi się Żaba i  że jest mieszańcem. Wujka tak zauroczyła, że nie mógł zrobić inaczej tylko ją kupić :). Ciocia i wujek byli starszym, bezdzietnym małżeństwem. Dlatego Żabusia stała się dla nich wszystkim, rozpieszczali ją, spała i często jadła na łóżku (sama sobie często przynosiła na przykład kawałki szynki i zakopywała pod kołdrą, czy kocem :). Często odwiedzałam ciocię i wujka, bawiąc się z Żabusią. Można powiedzieć, że obie znałyśmy się od dzieciństwa :). Często wychodziłyśmy wspólnie na spacery, rzucałam jej ulubioną piłeczkę, biegałyśmy. To były radosne chwile – których się nie zapomina.
Ale psinka miała swój charakter… Bardziej słuchała pana. A zdarzyło się, że pani „pokazała zęby”, warczała gdy chciało się przesunąć lub dać jej coś nowego do miski, gdy coś się jeszcze w niej znajdowało. Kilka razy nawet „złapała panią zębami” jak jakieś jedzenie zawieruszyło się na łóżku, a ciocia niechcąco go dotknęła… Poza takimi małymi wadami wszyscy uwielbialiśmy Żabę, która w wieku 10 lat nauczyła się „dawać łapię” i „aportować”. Gdy Żaba miała 12 lat niespodziewanie zmarł wujek… Ciocia i psinka zostały same, bardzo źle to znosząc (co niestety przyczyniło się do pogorszenia stanu zdrowia cioci).  Często je odwiedzałam, niekiedy u nich nocowałam. Po roku ciocia zachorowała na serce, często przebywała w szpitalu, miała operację. Wtedy ja opiekowałam się suczką – wtedy jeszcze bardziej zżyłyśmy się z sobą. Psinka cały tęskniła „swoją panią”. Mniej jadła i była smutniejsza tak samo było przez pewien czas po wujka. W 2008 roku ciocia miała skomplikowane operacje założono cioci bajpas oraz rozrusznik serca. Niestety kilka tygodni po wyjściu ze szpitala zmarła, choć miała dobre wyniki i dobrze się czuła…
Ciocia zawsze mi powtarzała (jak jej stan zdrowia zaczął się pogarszać) „ że to ja mam najlepszy kontakt z Żabą – więc do mnie będzie należeć decyzja co z nią zrobię”. Oczywiście, że ją „przygarnęłam” – zamieszkała ze mną… choć nigdy wcześniej nie miałam żadnego futrzaka.
Na początku było jej i mnie bardzo ciężko. Razem przeżywałyśmy tragedię… Siedziałam i płakałam tuląc psinkę. Na początku spała ze mną na łóżku – ale po pewnym czasie musiała oduczyć się kilku swoich złych nawyków. Po pierwsze przestała przynosić jedzenie na łóżko. Przestała warczeć jak przesuwało się lub zabierało jej miskę z niedojedzoną karmą. Dostała swój kojec do którego też po pewnym czasie się przyzwyczaiła. Tego wszystkiego musiała się nauczyć w wieku 16 lat! Podziwiam ją za tą, jest mądrym i uroczym psem! Często jak wychodziłam z nią na spacer – ludzie oglądali się za nią mówiąc „zobacz maleńki dalmatyńczyk”. Tak Żaba w ogóle nie zmieniała – zewnętrznie czas się dla niej zatrzymał :) Po dwóch latach psinka zaczynała słabnąć, mniej jadła, często była senna i często traciła równowagę i się przewracała... Nie potrafiła schodzić ani wchodzić po schodach więc ją nosiłam. Opiekowałam się nią, nie brałam pod uwagę że będę zmuszona ją uśpić… tak by się stało tylko wtedy jakbym widziała, że bardzo cierpi.
Nadal zewnętrznie wyglądała jak szczeniak.
Pięć miesięcy temu - 6 wrzesień 2012 roku był najgorszym dniem w moim życiu… będąc w pracy otrzymałam wiadomość, że moja mama nie żyje – zawał w wieku 50 lat. Nie chorowała. Była Najcudowniejszą, Najwspanialszą osobą na całym świecie… Moją najlepszą przyjaciółką…. Świat mi się zawalił… Nic nie miało dla mnie znaczenia…
Przeżyłam to bardzo źle, dobrze że była ze w tym czasie Żabka i rodzina. Psinka choć osłabiona zapewne odczuwała, że musiało stać się coś złego... Mogłam się do niej przytulić, wypłakać, wypowiedzieć wiele gorzkich słów… Po śmierci matki wprowadził się do mnie mój brat. Razem w trójkę przeżywaliśmy żałobę… Tomek polubił psinkę, wiedział, że ona cierpi – starzeje się z dnia na dzień. Pomagał mi się nią opiekować! Karmił ją; wynosił i znosił ze schodów; sprzątał po niej (w tym czasie często nie utrzymywała swoich potrzeb fizjologicznych). W listopadzie 2012 roku psince zaczęły wypadać żeby, powoli traciła sierść… Opuchł jej pyszczek - nie mogła nic jeść – byliśmy u pani weterynarz, zapewniła że jak tylko chcemy to możemy ratować psa. Dała jej kilka kroplówek kazała przemywać przyzębie wodą utlenioną, karmić ją strzykawką. Nie mogła uwierzyć, że pies ma prawie 20 lat. Dopiero jak zobaczyła Książeczkę Zdrowia Psa to nam uwierzyła i przyznała, że takiego staruszka jeszcze nie miała okazji spotkać :). Na drugi dzień Żaba zjada normalnie posiłek, ale opuchnięcie nie schodziło. W kolejnych tygodniach 2 razy lała jej się krew z dziąseł, cały czas traciła żeby i sierść. 31 grudnia 2012 roku pojechałam do rodziny do Krakowa. Wieczorem 1 stycznia brat do mnie zadzwonił i powiedział, że Żabą dzieje się coś złego… Tomek szukał w Internecie, ale nie mógł znaleźć żadnego weterynarza który przyjmowałby w dzień świąteczny. W nocy z 1 na 2 stycznia Żabcia odeszła…
Wróciłam 2 stycznia do domu pogłaskałam ją i pocałowałam ją ostatni raz… Wyglądała jakby spała. Odwieźliśmy ją do weterynarza…
Żaba przeżyła 19 lat – rocznikowo 20 lat. Przez cały czas nawet jako staruszek wyglądała jak szczeniak. Była kochana, cudowna i urocza. Choć miała swój charakterek i kaprysy :) Przeszła wiele w swoim życiu, potrafiła się wiele nauczyć w każdym wieku. Pomogła mi przetrwać najlepsze – na przykład ukończenie studiów i najgorsze momenty w moim życiu – śmierć bliskich osób. Wspólnie ze mną i moim bratem cierpiała. Była przy nas, a to jest najważniejsze… Nie wyobrażam sobie, jak ja bym przeżyła tragedie które nas dotknęły bez niej…, bez mojej czworonożnej przyjaciółki…

Żabusiu zostaniesz w mojej pamięci na zawsze!


Teraz parę słów ode mnie: wybór był niesamowicie trudny, wszystkie historie naprawdę piękne i poruszające, a zwycięzca może być tylko jeden! Przeczytałam je parę razy i... komplet "Sklepików z Niespodzianką" powędruje do...

Kasi i jej Kumpla! 

Bardzo spodobała mi się ta króciutka, urocza opowieść, chociaż... myślę, że Kumpel to zaczarowany motyl, bo zwykłe rusałki nie żyją tak długo. :) Kasiu, gratulacje, poproszę o adres do wysyłki. Książki powędrują do Ciebie, gdy tylko z drukarni otrzymam Lidzię.

A Wam jak się podobają opowiadania konkursowe? Które najbardziej?

PS. Następnym razem muszę podać w jakim formacie proszę o zdjęcia i tekst, żeby nie było problemów z kopiowaniem. Jednak wszystkie nadesłane prace wzięły udział w konkursie. Oczywiście musiała się sypnąć czcionka w trakcie wklejania maili, ale na bloggera nic już nie poradzę.