Targi Książki w Krakowie, rozrzerzony plan wydawniczy, powrót do domu i zdemolowany karmnik

Zacznę od środka, czyli planu wydawniczego, który - mam nadzieję ku Waszej radości - uległ rozszerzeniu: w roku 2013 dojdzie "Czarny Książę", a sagę rodzinną będę od razu pisała w dwóch tomach, z założeniem, że w sumie tomów będzie trzy. Takie są wyniki rozmów z Wydawcami, z którymi spotkałam się przy okazji krakowskich Targów. Ja już nie liczę, ile książek mam przygotować na lata 2013 - 2014, żeby się nie stresować. Cieszę się tylko, że część jest już gotowa. Aha: nadal nad wszystkim panuję i wszystko ogarniam. Dostałam również sygnał od jednego z moich Wydawców, że jest gotów wydać pewne bardzo przez Was oczekiwane książki, ale dopóki nie znam terminów, nie powiem nic więcej, żebyście się nie rozczarowały.

Targi Książki to dla mnie swoiste święto i obiecuję żadnych nie opuścić. Są potrzebne i mi - żebym wyszła ze swojej skorupki i spotkała się z Czytelniczkami - i Wam, czego dowód po raz kolejny miałam w sobotę. Cudowne spotkania, cudowne rozmowy, upominki (piękny kominek, książeczki dla Patisia, zakładki, kartki...), dedykacje w "Poczekajkach", czy "Poziomkach" cudnie zaczytanych niemal do okładek, wspólne zdjęcia, nowe znajomości... Coś wspaniałego. Żebym się jeszcze tak nie denerwowałam, jak to zwykle przed każdym publicznym wystąpieniem, byłoby zupełnie genialnie...
Książek kupiłam oczywiście mnóstwo, targałam potem przez pół Polski siatę i torbę podróżną, ale ja to kocham - nie tylko pisanie, ale i czytanie.

Ku mej konsternacji (tudzież konsternacji mojego Wydawcy, który zarezerwował mi hotel na dwa dni, a wymeldowałam się po jednym) po Targach stwierdziłam, że NATYCHMIAST muszę wracać do domu. Ponieważ jestem spontaniczna uczyniłam to, czego zapragnęłam. Po spotkaniu z moją kochaną Przyjaciółką wsiadłam w pociąg do Warszawy i ruszyłam na północ. I jak ruszyłam, tak stanęłam, bo przecież... przecież dopadła nas zima! Spóźniłam się na pociąg do Urli City i... i cóż, gnana pragnieniem znalezienia się w domu, parłam na północ dalej.
Do Poziomki dotarłam ok. godziny drugiej w nocy. Stała sobie całkiem spokojnie, jasna, ciepła i przytulna, nic się złego z nią nie działo.

Jeszcze w nocy odkryłam, że zima zdemolowała karmnik i - wcześniej zdemolowany przez ogrodnika - mój ukochany krzak bzu. Trzy wielkie sosnowe gałęzie nie wytrzymały ciężaru śniegu i pękły. Mniejsza o karmnik, sikorkom sypnęłam ziarna obok (zima, śnieg, głód, śmierć), ale ten bez... normalnie nie ma szczęścia. Za to szczęście mam ja, bo gałęzie mogły zdemolować mi dom.

Ranek wstał piękny i słoneczny, pociągi kursują bez problemu. Czy ktoś może mi powiedzieć, dlaczego wracałam w nocy, zamiast spędzić uroczy wieczór w Krakowie i wracać dziś, w dzień?