Wieści i zapowiedzi oraz Wiśniowy Dworek - fragmencik

Cześć, dziewczyny! Siedzę sobie nad morzem, naszym pięknym, szaro-błękitnym morzem i piszę... Piszę "Mistrza", moją pierwszą powieść o zabarwieniu sensacyjno-erotycznym. Przyznam, że co skończę pikantną scenę, to się waham, czy oddawać tę książkę w Wasze ręce, bo... bo sceny są naprawdę namiętne i takiej Kejt jeszcze nie znałyście. Nie tyle mnie - bo przecież nie piszę o sobie - a moich bohaterek. To jedna z nich jest tak... hmm... bezpruderyjna i wyzwolona. Druga, nieśmiała i zagubiona, dopiero siebie odnajdzie. W ramionach niesamowitego faceta dodam. TUTAJ na nowoutworzonej stronie możecie podyskutować, czy lubicie, czy też nie lubicie czytać erotyki, a może do tej pory ich nie czytałyście, a macie chęci?

Ale nie o "Mistrzu" właściwie chciałam, bo do premiery jeszcze parę miesięcy, tymczasem nadchodzą Święta (rzekła Kasia widząc na kalendarzu wrzesień), a na Święta przygotowuję wraz z Wydawcą "Wiśniowy Dworek", który dzielnie niczym pasikonik wskakuje coraz wyżej na topkę Empiku TUTAJ. Lubię pasikoniki i lubię topki.

Lubię też "Wiśniowy Dworek", bo jest kwintesencją moich poprzednich powieści: dzieje się w kilku pięknych, rodzimych miejscach (i jednym egzotycznym, za to jakim!), opowiada od dwóch przesympatycznych dziewczynach i bardzo bardzo intrygującym mężczyźnie. Jestem ciekawa, jak przyjmiecie głównego bohatera "Wiśniowego Dworku", którego postać jest co najmniej kontrowersyjna. Jego też polubiłam i mam cichą nadzieję, że Wydawca zamiast innej zamówionej książki zgodzi się na tom II "Wiśniowego Dworku", bo bardzo chciałabym powrócić raz jeszcze do tych magicznych miejsc i tych bohaterów. Dodam, że "Wiśniowy Dworek" to zupełnie odrębna opowieść i nic (oprócz okładki w serii) nie łączy jej z Jagódkami, czy Poziomkami. Można zacząć serię do "Wiśniowego".

Przypominam, że do wygrania w konkursie na Top20 Recenzentek jest 20 egzemplarzy przepremierowych właśnie mojej najmłodszej, info i konkurs TUTAJ Zapraszam Was również na spotkanie autorskie do Empik - Manufaktura w Łodzi, które rozpocznie się w przyszłą sobotę, 6. października od godz. 17. Jest to jedna z nielicznych okazji, na której możemy się spotkać, bo ja nie należę do zbyt medialnych i udzielających się "spotkaniowo" autorek. Jestem totalnie zakręcona pisaniem...

Wracając do nadchodzącej premiery, żeby Wam umilić oczekiwania, mały fragment:






WIŚNIOWY DWOREK


ROZDZIAŁ I


W ten ciepły majowy dzień nad wiśniami otaczającymi stary dwór unosiły się setki krzątających się gorączkowo pszczół. Dlaczego gorączkowo? Bo w powietrzu wisiała pierwsza wiosenna burza, a tyle jeszcze pyłku i nektaru zostało do zebrania!
Dzieci, skupione wokół jasnowłosej, rozmarzonej nauczycielki, unosiły zaróżowione buzie do słońca, z przymkniętymi powiekami słuchając pszczelej muzyki.
Danusia Wrzesień trzymała w palcach gałązkę wiśni, z zachwytem podziwiając delikatne kwiaty. Śnieżnobiałe płatki otaczały zielonkawy słupek i pręciki, pokryte żółtym pyłkiem. Idealna równowaga barw, piękno w najczystszej postaci. Dziewczyna mieszkała w tym starym dworze siódmy rok, a nadal tak samo wzruszenie ściskało jej gardło, gdy zaczynały kwitnąć otaczające szkołę wiśniowe drzewa.
- Pani uczycielko, pani uczycielko, a o czym oni śpiewają? – zapytała jedna z dziewczynek, Joasia Krawcówna, nie otwierając oczu.
- „One” – poprawiła małą Danusia. Nie miała już sił sprostować, że jest nauczycielką, a nie uczycielką. Tak mówiono w Milewie od wieków i będzie się tak wieki jeszcze mówiło. Nim odpowiedziała na pytanie, odgarnęła dziewczynce z oczu grzywkę gestem jednocześnie czułym i naturalnym, jakby była matką Joasi. Bo w rzeczywistości Danusia matkowała wszystkim swoim uczniom. Zarówno miłym i uroczym, do których należała najmłodsza latorośl Krawców, jak i szkolnym łobuziakom z klanu Łopatków. W duchu przyznawała nawet, że woli wesołego, psotnego Józia Łopatka, niż grzeczną, potulną Joasię Krawiec…
- Pszczoły śpiewają, że czas powrócić do pracy, moje kochane – oparła na głos. – Otwórzcie oczy i spójrzcie, jak zbudowany jest ten kwiat.
Dzieci ochoczo pochyliły głowy nad białym kwieciem, słuchając dalszych słów nauczycielki.

Danusia kochała swoją pracę. W tych dziwnych czasach, gdy nauczyciel jest zawodem jeśli nie pogardzanym, to wzgardzonym, ona co dzień budziła się z radością i ciekawością, czym też zaskoczą ją dzisiaj uczniowie. Może była nauczycielem w małej wiejskiej szkole - gdzie do najliczniejszej klasy uczęszczało obecnie dwanaścioro uczniów - zbyt krótko, by popaść w rutynę, a może miała duszę entuzjastki, dość, że nie wyobrażała sobie innej pracy.
Kochała też mały dworek o białych ścianach i pięknie rzeźbionym ganku, otoczony starymi wiśniami o sękatych pniach, które kwitły każdej wiosny tak cudnie, że nawet nieczuli na piękno przyrody mieszkańcy Milewa mruczeli pod nosem, gdy jakaś sprawa przygnała ich do szkoły na wzgórzu:
- Niebrzydko tu u was, dziecki, niebrzydko.
Dwór postawiła rodzina Milewskich – drobna zaściankowa szlachta, która dorobiła się małego mająteczku na Kresach, hodując konie czystej krwi. Milewscy, dla których nie miał litości najpierw zaborca, potem Sowieci, na końcu zaś władza ludowa, przez tę ostatnią zostali w końcu skutecznie wygryzieni. Zmuszeni do opuszczenia dworu, do dziś tułali się pewnie po Amerykach czy innych Australiach. Danusia próbowała odnaleźć ich spadkobierców – nie po to, by oddać im Wiśniowy Dworek, jego właścicielem był skarb państwa, a nie ona, ale choćby dlatego, by wiedzieli, że dwór stoi, jest zadbany w miarę skromnych środków gminy, wsi i samej Danusi. Bezskutecznie jednak. Po Milewskich ślad zaginął.
Teraz w ich dawnym majątku mieściła się szkoła podstawowa dla dzieci z okolicznych wsi. Zajmowała cztery duże, jasne izby na parterze. Szprosowe okna, wysokie, od podłogi do sufitu, wpuszczały do środka światło słoneczne, rozproszone przez liście i kwiaty wiśni. Parkiet, z solidnego białowieskiego dębu, pamiętał jeszcze czasy poprzednich właścicieli. Wprost z niedużego holu po dębowych schodach wchodziło się na piętro, do królestwa Danusi, której kontrakt obejmował mieszkanie służbowe na poddaszu: dwa niewielkie, ale przytulne pokoje, równie jasne i słoneczne jak te na parterze, a tym piękniejsze, że pod skośnym dachem, malutka kuchnia i takaż łazienka – oto cały świat nauczycielki i zarazem dyrektorki szkoły w Milewie. Jak można było nie kochać tego miejsca i tej pracy?
Pensja nie była oszałamiająca, lecz szkoła płaciła za prąd, wodę i ogrzewanie; na ciuchy Danusia wydawała niewiele, rodzice uczniów zawsze coś do jedzenia podrzucili, a na książki, które kupowała nałogowo, zawsze wystarczyło, i tyle było do szczęścia dziewczynie potrzeba.
Jeszcze miłość. Danusi przydałaby się prawdziwa wielka miłość. Czasem przed snem, w najczarowniejszej godzinie nocy, marzyła, że w Milewie zjawia się właściciel Wiśniowego Dworku, piękny, młody szlachcic – oczywiście na białym rumaku – wbiega po schodkach na ganek, gdzie na huśtawce siedzi Danusia z książką w dłoni i… i najczęściej w tym miejscu zapadała w sen, zmęczona codziennymi troskami. Nigdy nie wystarczyło jej wyobraźni czy raczej odwagi, do wyimaginowania sobie ciągu dalszego: co zrobiłaby poznawszy takiego mężczyznę. Czy odważyłaby się zaufać ponownie? Bo raz Danusia była zakochana, bezgranicznie, bez pamięci, ale…
- Pani uczycielko, czy będzie przerwa? – głos Józia Łopatko, rzeczowy, czy nawet stanowczy, wytrącił dziewczynę z zamyślenia. – Bo mi się żołądek urywa.
- Urywa? – zdziwiła się mimowolnie. – Jak Józiu żołądek może ci się urwać? Przecież wiesz, że znajduje się tutaj… – Szturchnęła chłopca żartobliwie w brzuch.
- Urywa mi się na przerwę, pani uczycielko – wyjaśnił. – Czy będzie kompot?
Danusia nie zdążyła odpowiedzieć, bo już zdyscyplinowana do tej pory gromadka biegła do dworku, gdzie w stołówce pani Tosia przygotowywała ciepły posiłek.
Bezpłatny obiad dla każdego dziecka ze szkoły w Milewie, choćby skromny, ale pożywny – o to Danusia walczyła z władzami gminy i kuratorium przez pierwszy rok swojego dyrektorowania, po tym jak jedna z uczennic zasłabła podczas lekcji i młoda nauczycielka dowiedziała się, że połowa jej podopiecznych przychodzi do szkoły głodna i głodna wraca do domu. Milewo, zagubione w lasach gdzieś pod wschodnią granicą, było biedną wsią. Ojcowie pili, matki łapały się każdej pracy, a dzieci… dzieci były puszczone samopas. Nikt nie troszczył się o śniadanie dla takiego Józia Łopatko. Dopiero wieczorem, gdy rodzina schodziła się po pracy albo wystawaniu pod sklepem, matka resztkami sił przygotowywała jakiś posiłek.
Danusia, która sama zaznała może nie biedy, ale wiecznego liczenia się z każdą złotówką, z jednej strony to rozumiała, z drugiej nie zamierzała się z tym godzić. Rodziców dzieci nie zmieni – tu nie miała żadnych złudzeń, ale mogła walczyć z władzami o sfinansowanie posiłków. I wywalczyła, co nie przysporzyło jej sympatii włodarzy gminy, jednak Danusia wygrała coś więcej: akceptację wsi.
Młoda samotna dziewczyna była do tej pory niemile widziana przez zniszczone życiem i ciężką pracą kobiety z Milewa – była łakomym kąskiem dla ich mężów, a niezamężnym mogła odebrać narzeczonych, ale Danusia nie była typem flirciary, trzymała się z daleka od łypiących na nią łakomym wzrokiem mężczyzn. A gdy jeszcze otoczyła czułą opieką milewskie dzieci i rzuciła się władzy do gardła o te obiady…
Zofia Łopatko, matka Józia, podeszła do Danusi po zebraniu, na którym dziewczyna garstce rodziców przedstawiła warunki fundowania bezpłatnych posiłków (dzieci nie mogły opuszczać lekcji bez zwolnienia lekarskiego) i bezpłatnych podręczników (fundowanych przez nią samą, ale o tym wolała nie wspominać, żeby rodzice nie czuli się wobec niej zobowiązani). Pani Zofia od niepamiętnych czasów była sołtysiną Milewa. Postawna, szorstka w obyciu, czasem gwałtowna, potrafiła przylać i synom, i mężowi, a czasem i co bardziej rozrabiającym sąsiadom, wychodząc z założenia, że lepsze lanie, niż kryminał. Danusia trochę się jej obawiała, ale niepotrzebnie. Sołtysina od początku była po jej stronie, choć nikt by się tego nie domyślił. Teraz stała przy biurku, na którym Danusia porządkowała papiery.
- Pani uczycielko – odezwała się szorstkim głosem – przepraszam za tego nicponia, Józka.
Danusia uśmiechnęła się. Rzeczywiście najmłodsza latorośl Łopatków dawała się jej czasem we znaki.
- On panią bardzo lubi, ale łobuzowanie ma we krwi. Jeśli dalej tak pójdzie, skończy jak jego ojciec i najstarszy. A to mądry chłopak. Mógłby daleko zajść. Do technikum się dostać. Maturę nawet zrobić. Pani wie, że ja mam maturę? – zapytała z dumą.
Dziewczyna uśmiechnęła się ponownie, bo żadne słowa nie przyszły jej na myśl. W jej rodzinie wszystkie dzieci skończyły studia, matura była obowiązkiem, a nie powodem do dumy, tutaj zaś…
- Nakażę Józkowi, by przyłożył się do nauki. Koniec z wagarami! Jeden opuszczony dzień i tak mu wleję, że przez tydzień na dupie nie siądzie, ale i nigdy więcej ze szkoły nie zwieje.
- Bicie nie jest metodą wychowawczą – odważyła się wtrącić Danusia, ale sołtysina machnęła tylko ręką.
- Mówię: przykażę Józkowi, by pani słuchał i się uczył. Może nowy rower obiecam za dobre stopnie? – Tu Danusia przytaknęła gorliwie. Bicie – nie, nagroda – tak! Ale znów została zignorowana przez Łopatkową. – Chciałam jeszcze powiedzieć, że gdyby któryś z naszych chłopów się pani naprzykrzał czy ktoś ze wsi złym okiem na panią patrzył, proszę do mnie z tym przyjść, a ja już dopilnuję, by krzywda się pani nie stała. Mam tu jakiś posłuch i jeśli ja kogoś szanuję, to wieś też uszanuje.
Tu uniosła nieco wyżej podbródek, a Danusia po raz trzeci posłała kobiecie nieśmiały uśmiech.
Od tamtej pory minęło sześć lat. Danusia zyskała na pewności siebie i potrafiła nie tylko nieśmiało się uśmiechać, zaś sołtysina dotrzymała słowa i nauczycielka, a potem dyrektorka szkoły, znalazła w Milewie spokojną przystań. Nikt się jej nigdy nie narzucał, nikt nie wyrządził najmniejszej krzywdy, ale też nikt nie zapraszał chociażby na herbatę, o wioskowych uroczystościach typu ślub czy chrzciny nie wspominając.
Za spokój zapłaciła samotnością.
Mieszkańcy Milewa byli dla niej uprzedzająco grzeczni, ale nic więcej. A może to ona sama stworzyła niewidzialną ścianę między sobą a nimi?
„Co się dziś z tobą dzieje, kobieto?” – zganiła się w myślach, bo dzieciaki, jak to dzieciaki, zaczęły dokazywać widząc, że nauczycielka buja w obłokach.
Józio Łopatko właśnie wrzucił Ani Łojek łyżkę ziemniaków do zupy, tłumacząc płaczącej dziewczynce, że taka zupa będzie bardziej „zażywna”, jak się wyraził.
- Oddasz Ani swój deser, skoro jesteś taki hojny. – Danusia stanowczo uciszyła i jedno, i drugie. Dziewczynka rozpromieniła się, chłopiec, przeciwnie, przygasł, ale nie zaprotestował. Słowo „uczycielki” było w tym murach świętością.
Dzieci skończyły obiad i udały się do klasy na dalsze lekcje, Danusia zaś musiała się zająć papierkową robotą. I po raz pierwszy od kiedy prowadziła szkołę w Milewie, poczuła zniechęcenie, wypełniając tysiące rubryk, druków, tabel. Nauczaniu mogła się oddać bez reszty, natomiast rosnąca biurokracja ją przerażała.
„Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy z własnej woli pół życia spędzają w biurze, produkując tony papierów” – myślała robiąc przerwę na herbatę. – „Wstają skoro świt, gnają przez szare zatłoczone ulice do betonowego bunkra i tam siedzą do wieczora, nie widząc słońca ani nieba, tylko ekran komputera i tabele, druczki, rubryczki. Wracają ledwie żywi do takiego samego bunkra z betonu, otoczonego murem i przez resztę dnia gapią się w telewizor, zamiast wyjść na spacer. Nie wiedzą, jak pachnie młody sosnowy las, nie pamiętają, jak śpiewa kos albo słowik, nie czują na twarzy wiosennego wiatru czy letniego słońca. Tylko konto im pęcznieje, a czasem nawet i to nie. Mnie przemocą by do takiego życia nie zmusili…”.
Nie wiedziała, jak bardzo się myli. Nie mogła przypuszczać, że już niedługo nie tylko przemocą, ale dobrowolnie zamieni szkołę w Wiśniowym Dworku na biurowiec w Warszawie.
Życie jest pełne niespodzianek, czyż nie?
Taka właśnie niespodzianka czekała Danusię Wrzesień…

Danka Lucińska – kobieta-pistolet, kobieta-żywioł – wpadła jak burza do marmurowego holu jednego z najnowocześniejszych budynków w mieście, witając się po drodze do wind z recepcjonistką i ochroną, zgarniając korespondencję, pytając, co słychać w budynku i czy przez noc stało się coś, o czym powinna wiedzieć. Nim drzwi windy się zamknęły, zdążyła przejrzeć garść listów i odebrać krótkie sprawozdanie od pana Marka, szefa ochrony.
Jadąc na piąte piętro, gdzie mieściło się jej biuro, rzuciła okiem na swoje odbicie w lustrze, poprawiła włosy, obciągnęła obcisły, seksowny sweterek, pięknie podkreślający jej zgrabną figurę i uśmiechnęła się do siebie. Była tym, kim chciała być: przebojową bizneswoman, która miała na głowie całą firmę.
Ding! – winda oznajmiła, że znajdują się na piętrze piątym i w tym momencie Danka poczuła ostre dźgnięcie bólu. To dawał o sobie znać żołądek niedożywionej, zabieganej i zestresowanej dziewczyny.
- Olać to – mruknęła wychodząc na korytarz i… zgięła się w pół, porażona następnym ukłuciem bólu. – Oż w mordę… – wysapała, prostując się z trudem i zerkając, czy nikt tego nie widział. Wyciągnęła z bocznej kieszonki torebki listek maloxu i szybko rozgryzła dwie drażetki. Otarła wierzchem dłoni łzy, które pojawiły się w kącikach oczu, odetchnęła głęboko i weszła do biura.
Natychmiast otoczył panią dyrektor tłumek podwładnych, domagając się jej uwagi.
- W Jerozolimskich pękła rura kanalizacyjna, zalało apartament…
- Na Domaniewskiej przerwali remont elewacji, mówią, że…
- Solec jest odcięty od prądu. Już dzwonili ze skargą…
Danka kiwała głową, niby przyjmując wszystko do wiadomości, w duchu jednak modląc się o spokojne dotarcie do własnego pokoju i zatrzaśnięcie im wszystkim drzwi przed nosem. Potem zaparzy sobie ziółek, łyknie jeszcze rennie, skoro malox nie działa, i zwinie się w pół, z głową opartą na biurku, czekając aż ból minie.
Nie ma tak dobrze.
Musiała zając się raportem księgowym i wyznaczyć najemców, którym wyślą ponaglenia w sprawie płatności czynszu. Bycie dyrektorem dużej firmy zarządzającej nieruchomościami zobowiązywało. Miała na głowie kilkunastu administratorów, księgową, prawników, konserwatorów, firmy ochroniarskie, lecz przede wszystkim mieszkańców i najemców, czyli tych, którzy płacili za jej kredyty, samochód, fryzjerów, kosmetyczki, no i ciuchy. Że o jedzeniu w dobrych restauracjach nie wspomnieć.
Im była winna dobrą obsługę budynków, w których mieszkami lub pracowali. I bezwzględność w ściąganiu czynszu od dłużników.
- Pani dyrektor, Lipski przyszedł – sekretarka, zapukawszy najpierw, wsunęła głowę do środka i półgłosem przekazała wiadomość.
„Lipski…” – Danka westchnęła, a żołądek zakłuł ją boleśnie. – „To nim się denerwuję od rana. Podły typ, awanturnik i na dodatek nie płaci. Teraz bezczelnie będzie się wypierał, rzuci hasło: bank nie przelał czynszu, a na koniec zażąda prolongaty, za nic mając tłumaczenie, że jest na równych prawach ze wszystkimi mieszkańcami i skoro od nich wymaga się terminowych rozliczeń, to od niego…”.
Stało się dokładnie tak, jak Danka przewidywała.
Otyły, purpurowy na twarzy facet najpierw zrobił jej awanturę za brud na klatce – jakby apartamentowiec, w którym miał mieszkanie za dwa miliony, nie był najczyściejszym budynkiem w Warszawie - potem zaczął grozić, wymagać, naciskać, tłumaczyć…
Danka słuchała go w milczeniu. Nie dlatego, że nie miała nic do powiedzenia – facet po prostu nie dał jej dojść do głosu. Gdy zachrypł w końcu i już chciał wyjść, pewny, że jak zwykle mu się udało, wreszcie i ona mogła się odezwać.
I tak jak zwykle próbowałaby załagodzić spór, wiedząc, że facet kiedyś przecież zapłaci, kiedyś… a odsetkami za zwłokę szefowie obciążą ją, tak dziś… Dzisiaj coś w nią  wstąpiło.
- Jeszcze pan nie wychodzi – rzekła stanowczo, gdy jedną nogą był już, zadowolony z siebie, za drzwiami.
Zatrzymał się zdumiony, obejrzał przez ramię, a widząc bladą, wściekłą twarz młodej kobiety, wrócił do środka.
- Na początek proszę zmienić ton, dobrze pani radzę – zaczął.
- Na początek masz pan tutaj wezwanie przedsądowe za zeszły kwartał i wniosek do sądu i komornika za poprzedni. I zgłoszenie do Rejestru Dłużników. – Cisnęła w niego teczką z dokumentami. – Możesz pan już nic nie płacić, komornik wejdzie panu na konto, jeśli już nie wszedł, i zrobi to za pana.
Lipski uniósł brwi ze zdumienia.
- Nie zrobisz mi tego, pindo jedna!
Danka tylko nań spojrzała.
- Czyżby?
Po czym wyciągnęła komórkę, włączyła nagrywanie i rzekła:
- Każde słowo, które pan wypowie, może stać się dowodem w sądzie. Radzę liczyć się więc ze słowami.
- Oż ty…! Ja ciebie…! – ugryzł się w język. I nagle spokorniał. – Pani Danusiu, przecież jesteśmy przyjaciółmi… Zapłacę szybciutko, jeszcze dzisiaj będzie pani miała pieniążki na koncie. Nie trzeba nam ani sądów, ani komorników, ani tym bardziej pierdolonych Rejestrów, bo banki firmę mi puszczą z torbami. To jak będzie, dogadamy się?
- Oczywiście, panie Kaziu! – krzyknęła słodkim jak miód głosem, a gdy Lipski cały się rozpromienił, starła mu uśmiech z zadowolonej, nalanej twarzy słowami: - W sądzie się dogadamy.
Zmiął pod nosem przekleństwo. Posłał Dance mordercze spojrzenie i wypadł z pokoju, obiecując, że ona tego pożałuje.
Już żałowała.
Mogła ugryźć się w język, zażądać uregulowania należności i… nie dostać od żłoba ani złotówki. Mogła… nie, nie mogła, m u s i a ł a zaparzyć ziółka, natychmiast!
Potem rzuci się w wir pracy: jedno spotkanie, drugie, trzecie, raport księgowy, raport dla szefów, paręnaście telefonów, szybki obiad - pewnie chińszczyzna z najbliższej budy, którą Aśka, sekretarka, dostarczy Dance tutaj, do biura - i znów… spotkania, przerzucanie papierów, telefony.
- Kochasz to! – przypomniała sobie, stercząc w kuchni nad szklanką dziwnie woniejącego naparu. – To twój żywioł. Jesteś dyrektorem firmy, sama sobie sterem, żaglem i okrętem. Szefowie są z ciebie zadowoleni, pracownicy cię lubią, Jarek do stóp by ci się rzucił z bukietem róż i pierścionkiem zaręczynowym, gdybyś tylko wyraziła takie pragnienie… - Wypiła gorzkie ziółka jednym tchem. Zakrztusiła się ostatnim łykiem. Otarła załzawione oczy i szepnęła cichutko: - Skoro masz wszystko, o czym marzyłaś, czemu jesteś nieszczęśliwa?
„Bo nie o tym marzyli dla ciebie rodzice i nie o tym w głębi duszy marzyłaś ty sama” – odpowiedziała sobie w myślach, wracając do pokoju.
Zamknęła za sobą drzwi, wcześniej prosząc sekretarkę, by przez kwadrans dała jej spokój, po czym rozejrzała się po jasnym, choć niewielkim wnętrzu.
Trzy lata temu jakimś cudem dostała kontrakt na country managera międzynarodowej firmy, która otwierała swą siedzibę w Polsce i kupiwszy parę apartamentowców i budynków biurowych szukała kogoś z doświadczeniem, kto sprawnie będzie zarządzał tymi nieruchomościami – przy czym sprawnie znaczyło dla IP.Co (czyli Internationale Property Corporation) przede wszystkim dochodowo. Danka, tuż po studiach z marketingu i zarządzania, znalazła się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze z odpowiednimi ludźmi. Prawdę mówiąc, była to suto zakrapiana impreza, którą zorganizował kumpel z roku, zapraszając przy okazji znajomego Hiszpana – ten właśnie był pełnomocnikiem udziałowców IP.Co.
Słowo po słowie – i kieliszek po kieliszku – Hugo i Danka przypadli sobie do gustu i ten pierwszy zaproponował dziewczynie pracę. Pewnie nazajutrz, gdy wytrzeźwiał, tego żałował, ale słowo się rzekło. Danka zjawiła się na spotkaniu z udziałowcami odziana w szałową sukienkę, błysnęła intelektem, znajomością tajników manageringu oraz języka angielskiego i tak oto prosto po studiach trafiła na stanowisko dyrektora firmy-córki IP.Co, nazwanej od imienia największego udziałowca Carliss.Co. Polscy pracownicy, czyli podwładni Danki, szybko przemianowali tę nazwę na Liszka. W swoim gronie nazywali firmę „Liż-coś”, lecz przy Dance nie odważyliby się tego powiedzieć. Była człowiekiem szefów, człowiekiem obcych. Należało się jej podlizywać i trzymać dystans.
Danka, w dzieciństwie, w szkole i na studiach bardzo lubiana i zawsze otoczona wianuszkiem przyjaciół, teraz poznała, co to ostracyzm i wyobcowanie.
Gdy rodzice przenieśli się na wieś, a przyjaciele rozjechali po świecie, poznała też gorzki smak samotności. Z sąsiadami, mieszkającymi jak i ona w ogrodzonym zamkniętym osiedlu, zwanym gettem, nie miewała styczności – tak jak ona żyli pracą, w domu jedynie sypiali, a i to nie zawsze.
Rodzice namawiali ją, by przeprowadziła się do nich. Do pięknego domku pod lasem, nad cichym mazurskim jeziorem, ale za każdym razem prychała jak rozzłoszczona kotka: ona, Danka, na wsi?! Przecież nienawidzi wsi! Dlaczego namawiają ją do przeprowadzki, zamiast wrócić do Warszawy? Gdyby naprawdę ją kochali…
Kochali, była tego pewna, ale… Ją namawiać na wieś, no dobre sobie!
Gdyby Dance ktoś w tym momencie powiedział, że całkiem niedługo trafi na taką wieś z własnej woli, i to nie na urlop, a na stałe, chyba śmiechem by go zabiła. A jednak. Los i dla niej szykował niespodziankę: już niedługo, już za parę dni życie Danki miało się diametralnie odmienić. Za sprawą pewnego człowieka i pewnej wygranej…

Znam je obydwie, choć one mnie nie znają. I pani nauczycielka z zapadłej wsi gdzieś na Kresach, i pani dyrektor, zarządzająca warszawskimi apartamentowcami, nie mają o moim istnieniu pojęcia, ale ja od pewnego czasu z uwagą śledzę ich losy.
Nie jest to trudne. Mam dwa domy: jeden niedaleko Wiśniowego Dworku, gdzie miejscowym dzieciakom próbuje wlać nieco oleju do głowy pani nauczycielka, drugi w Warszawie, parę przecznic od dużego osiedla, gdzie rok temu kupiła na kredyt mieszkanie pani dyrektor . Mieszkając to tu to tam, pracowicie zbieram wiedzę o obu kobietach. Można powiedzieć, że jestem kolekcjonerem tej wiedzy.
Dlaczego to robię? Czemu głupio ryzykując wróciłem do ojczyzny i śledzę dwie Bogu ducha winne istoty? Bo mają coś, co mi odebrano.
Będę prowadził więc moją wendetę - nie to złe słowo, nie zamierzam się przecież mścić – grę, tak, to pasuje lepiej, będę prowadził tę fascynującą grę, aż ja odzyskam to, co mi się należy, one zaś w nagrodę poznają prawdę.  
Może się wydawać, że jestem manipulantem.
Owszem. Jestem.
Życie dało mi gorzką lekcję: albo rządzisz, albo jesteś niewolnikiem. Od najmłodszych lat walczę więc o władzę. Nie oddaję ni piędzi pola.
One obie, Danka i Danusia, wpadły mi wreszcie w ręce i wezmą udział w tej rozgrywce, czy chcą, czy nie. Gdy dobiegnie końca, może mi będą wdzięczne, bo przecież „prawda was wyzwoli”, może nie. Nie czas teraz na dywagacje. Czas na pierwszy ruch. Na pierwszą niespodziankę…