Dobre po polskie

Heloł, to ja, Wasza Kejt! (jak się można tego spodziewać)

Dziś mam lepszy humor, niż wczoraj. Wczoraj był "czas apokalipsy". Ech... Rozumiem, że w życiu jest raz lepiej, raz gorzej, ale żeby tak wszystko na raz? Mimo niezbyt miłych wieści (dotyczących jednej z oczekiwanych przez Was książek, dodam, że bardzo oczekiwanej), do wieczora się pozbierałam i spokojnie wniosłam pierwsze poprawki do Lidki. Wzruszając się przy tym, bo koniec tej powieści (i jednocześnie koniec serii) normalnie jest... no, łzogenny. Bardzo związałam się z bohaterkami "Sklepiku", najbardziej właśnie z Lidką, a przy okazji z pewnym facetem, który w tomie III pojawia się i od razu zdobywa serce jednej z bohaterek oraz moje.
Mam nadzieję, że czujecie się zachęcone. ;)

Ale wracając do ad remu (wiem, wiem, że pisze się wracając ad rem, ale ja tak lubię): jak wiecie jestem nie tylko patriotką lokalną (czytaj: Poziomkową) ale i w ogóle patriotką i jeśli mam wybór, kupuję polskie produkty, polskie warzywa i owoce, polskie sery, wędliny... Ze sprzętem jest gorzej, bo rodzimego już prawie nie ma, a jeśli się trafia to "składany w Chinach".
Chcę Wam dzisiaj polecić perełkę.
Jest taka firma Joanna, która wiele lat temu wypuściła na rynek coś zdumiewająco fantastycznego:


Gdy zażyłam kąpieli w kawie ze śmietanką byłam skłonna skosztować własne ramię, tak pięknie pachniało i było tak cudnie gładziutkie. Hmm... nieco egzaltowanie to brzmi, ale produkty tej firmy są na prawdę znakomite. Polecam, polecam, polecam. Dodam, że polecam bezinteresownie i nie jestem na garnuszku tej firmy. Mam nadzieję, że nie wchłonie naszej polskiej Joanny żaden międzynarodowy moloch, bo będzie po Joannie.

Dziś (jak niemal codzień) byłam tutaj:


Nad moim ukochanym Liwcem. Bimbuś spał w samochodzie, a ja sobie siedziałam, gapiąc się w leniwie płynącą wodę. Obok kąpały się sójki, po przeciwnej stronie buszowały dzięcioły czarne, po nogach niemalże przebiegały mi piżmaki, a ja byłam szczęśliwa.
Może być na prawdę kiepsko i źle, ale wystarczy, że pojadę nad tę rzekę, gdzieś gdzie nie ma ludzi, przysiądę na parę chwil i... spływa na mnie ukojenie. Dobrze mieć takie miejsce... azyl dla duszy... Polecam again.

Na koniec przyznam się Wam, że sprofanowałam sernik królewski, na który skomplikowany przepis znajdziecie w Bogusi, a tu zaraz podam przepis prosty jak... no nie wiem co. Bardzo prosty. Nawet te z Was, które potrafią przypalić nawet wodę na herbatę, dadzą mu radę.

(kurczę, nie mam zdjęcia)

Oto przepis:

Do dużej miski wrzuć 12 jajek (bez skorupek ofkors), kostkę miękkiego masła (może być ostrołęckie), 2 szklanki cukru, kilogram białego półtłustego sera (kup już zmielony, będzie prościej), dwie łyżki mąki ziemniaczanej i jeden budyń (waniliowy albo śmietankowy). To wszystko porządnie zmiksuj (grudkami masła się nie przejmując), wylej do formy (dużej płaskiej), wstaw do nagrzanego do 170 stopni piekarnika i piecz, aż się dobrze zarumieni. Nie wyjmuj z piekarnika aż nieco ostygnie, choć i tak opadnie.

Kurczę, sernik wygląda nieszczególnie, bo zawsze wychodzi mi płaski jak omlet (chyba za dużą formę biorę), ale smakuje bosko. Te 12 jajek i 2 szklanki cukru na kilogram sera wydaje się być nieco dużo (ja już próbowałam z 10 jajkami i 1 3/4 szkl. cukru i też było okej), ale tak stoi w przepisie.
Jeśli lubisz, dodaj rodzynki i jakiś zapach. Ja nie lubię.

Dla zachęty dodam jeszcze, że robi wrażenie na gościach (smakiem, bo nie wyglądem) i da się go przygotować nawet w towarzystwie ruchliwego niemowlaka, o ile niemowlak nie przestraszy się miksera.

Teraz oddaję głos Wam. Polećcie jakieś "dobre bo polskie".

PS. Patrzę na daty spotkań autorskich. "Październik" śmiesznie nazywa się ten miesiąc, no nie? "Czerwiec" też nie lepiej. Albo "styczeń", że niby stykamy się ciałami jak najmocniej, bo zimno? :)