No i jest!

Moja najmłodsza, "Nadzieja", właśnie zawitała do mojego domu, a więc i do Was już wkrótce zawita. Uczucie, gdy wzięłam ją do ręki, było jak zawsze niesamowite: oto coś, co istniało najpierw w mojej głowie, mojej wyobraźni, potem jako plik na ekranie komputera, otwierany codziennie i codziennie powiększany o nowe słowa, zdania, akapity, wreszcie przyszło z drukarni jako piękna, nowiutka książka...
Dodam nieskromnie, że ze wspaniałą okładką (nieskromnie, bo po raz pierwszy moje pomysły i ogrom pracy zostały docenione i ja figuruję w stopce redakcyjnej jako autorka okładki), za którą jestem wdzięczna Wydawcy, bo koszty wszystkiego, co sobie umyśliłam były wysokie.
Co chcę Wam powiedzieć o samej książce?
Będziecie zdziwione. Jest to coś tak odmiennego od tego, co do tej pory pisałam, że chwilami miałam wrażenie, że pisze to ktoś inny. Na szczęście mam świadków, iż "Nadzieja" to moje własne, najwłaśniejsze dzieło. :)
Przez ponad dwieście stron próbowałam zrozumieć i choć trochę polubić główną bohaterkę, a gdy w końcu mi się to udało... cóż, było za późno. Za to nie miałam problemów z pokochaniem Aleksieja, co też jest nietypowe, bo zwykle w moich opowieściach bywa odwrotnie: kibicujemy dziewczynie, nie facetowi.
Bardzo, przebardzo jestem ciekawa, jak Wam się spodoba "zupełnie inna Kejt Em". Gdy przeczytacie książkę, koniecznie o tym napiszcie.
Tymczasem, skoro się już najmłodszą nacieszyłam i pochwaliłam, wracam do pracy. I znów: będziecie mile (nawet bardzo mile!) zaskoczone, gdy w końcu będę mogłam zdradzić nad czym i dla kogo pracuję.

PS. Niniejszym zamykam listę chętnych na egz. recenzencki, wszystkie zgłoszenia dostanie Wydawca, by rozdać obiecane "Nadzieje", a także kończę konkurs na 101 złotych myśli z nadzieją, ze swoich egzemplarzy rozdam część zwycięzcom.