"Nadzieja", czyli zapowiedź czegoś całkiem innego

Od dawna nosiłam się z myślą przełamania tradycji: urocza bohaterka, którą można polubić od pierwszego czytania, lekka treść z głębszym "spodem", dobre zakończenie. Nie mam wpływu na to co piszę i jak piszę - serio! - bo już dawno stworzyłabym coś innego i gdy prawie się poddałam... zaczęła snuć się opowieść zupełnie inna...

Oto jej początek.
Z dalszym ciągiem zapoznacie się w maju, najdalej w czerwcu br.




CZĘŚĆ I

MAŁA SAMOTNA DZIEWCZYNKA


Nikt nie zwracał uwagi na kobietę, idącą szybkim krokiem przez Most Poniatowskiego. Doszła do zameczku, małej zabytkowej budowli, stojącej pośrodku mostu, i ukryła się przed oczami nielicznych kierowców – późno w noc nawet najruchliwsze ulice Warszawy się wyludniały – między tylną ścianą a balustradą, odgradzającą chodnik od przepaści.
Spojrzała w dół na lśniące w świetle księżyca srebrno-czarne wody Wisły. Przez chwilę coś szeptało w umyśle kobiety:
- Skacz. Skacz! I uwolnij się raz na zawsze!
Ale nie była na to gotowa. J e s z c z e  nie.
Zdjęła z ramienia torbę podróżną i wyciągnęła laptopa. Bez wahania cisnęła go do Wisły, patrząc, jak z pluskiem znika w ciemnych wodach. Telefon komórkowy był następny. Oczy kobiety zabłysły jakimś diabolicznym uśmiechem, który zaraz zgasł.
- Co jeszcze? Co jeszcze?! – zaszeptała nerwowo. – Karty! Karty kredytowe!
Podzieliły los latopa i komórki.
- Dowód. Ma czipa, czy nie? Chyba nie. Dopiero mieli wprowadzić. – Dowód powędrował z powrotem do przegródki z portfelu. – Prawo jazdy? Nie. Paszport? – Wyciągnęła dokument i przyjrzała mu się uważnie. Pachniał nowością. Odciski palców, które pobrano jej przy składaniu wniosku, zalśniły złowrogo. Paszport przeleciał nad barierką i zniknął w Wiśle.
Poczuła jak wielki ciężar osuwa się z jej barków. Aż musiała przysiąść na torbie, bo nogi się pod nią ugięły. Łapała przez chwilę powietrze, by odetchnąć wreszcie głęboko, całą piersią.
Zrobiła to! Odważyła się!
Już nieco spokojniej przejrzała zawartość torby: parę sztuk wygodnej odzieży – bluza, dżinsy, żadnych żakietów i jedwabnych bluzek!, bielizna, skarpety - grube, włochate, ciepłe i miłe, zamiast nieśmiertelnych rajstop, które musiała nosić do szpilek zawsze i wszędzie, druga para adidasów, szczoteczka do zębów z pastą, szczotka do włosów, słoiczek kremu – jeden, tylko jeden!, jak ona to przeżyje!? – zaśmiała się cicho, z satysfakcją podszytą strachem. Nie, nie przed brakiem kosmetyczki wypełnionej kremami, lotionami, maseczkami, pilingami, tonikami, mleczkami etc, a przed konsekwencjami tego, co zrobiła. Odpędziła myśli o tym, co będzie i powróciła do przeglądu zawartości torby. Pakowała się w takim tempie, że mogła czegoś zapomnieć. W przegródce ukochana książka „Przeminęło z wiatrem” i kilka krzyżówek jolek, by wystarczyło na dłużej. Wreszcie… w sprytnie ukrytej kieszonce gruby plik banknotów. Pochodziły z oczyszczonego aż do dna konta i sprzedaży samochodu. Facet z komisu dał jej śmiesznie mało za całkiem niezłą toyotę, ale widział, że właścicielka samochodu jest zdesperowana. Ona zaś nie targowała się. Na pierwszą propozycję kiwnęła głową, rzuciła na stół dokumenty auta, dowód osobisty i mruknęła, myśląc już o następnym kroku:
- Niech pan pisze umowę. O ile ma pan te trzydzieści tysięcy w gotówce.
- Mam.
Patrzył na nią przez chwilę podejrzliwie.
- Może przełożymy transakcję na jutro? Muszę sprawdzić parę rzeczy… – zaczął powoli.
Bez słowa zagarnęła dowód rejestracyjny i oba komplety kluczyków. Nim cisnęła je do torby, już łapał ją za rękę, już zasiadał do pisania umowy. Kradziony czy nie, taka okazja co dzień się nie przytrafia.
Bogatsza o trzy pliki setek - uboższa o cztery kółka, poszła do banku, złożyć dyspozycję wypłaty.
- Tak, poproszę wszystko. Mam na oku ładny samochodzik – uśmiechnęła się do kasjerki, by parę minut później wyjść z debetem na koncie i pięcioma plikami setek w sekretnej kieszonce. Razem z pieniędzmi za samochód dawało to sporą kwotę, która przyda się już niedługo.
W knajpce na Nowym Świecie doczekała do późnej nocy, po czym ruszyła w kierunku mostu, dokończyć dzieła. Dzieła zniszczenia, totalnej anihilacji dotychczasowego życia.
Teraz, gdy patrzyła na pieniądze, na całe jej życie, zamknięte w tej jednej podróżnej torbie W tym momencie, gdy wrzucała pieniądze z powrotem do torby, poczuła pierwsze łzy na policzkach. Otarła je zdziwiona. A potem przygryzła skórę na wierzchu dłoni, by stłumić szloch. Plecami wstrząsnęło łkanie. Zgięła się w pół i, nadal wgryziona we własną dłoń, pozwoliła sobie na chwilę słabości. Płakała, szukając na oślep paczki chusteczek i nagle… palce zacisnęły się kurczowo na niewielkim znajomym przedmiocie. Drugi telefon, którego numer znała tylko jedna osoba na świecie. Jakim cudem, kiedy?!, podczas chaotycznego pakowania, odnalazła tę komórkę i wsunęła do bocznej kieszeni przepastnej torby? Tego nie pamiętała. Z ostatnich kilku godzin niewiele zresztą zostało jej w pamięci. A jednak, niczym ostatnią deskę ratunku ściskała teraz w dłoni ten telefon.
I już wiedziała, dokąd podświadomie chciała uciec. Nadzieja. Maleńka wieś – dziś może już wymarła – daleko w górach. Przymknęła powieki, by wrócić do tamtych dni… Zjeżdżają z drogi brukowanej kocimi łbami. Chłopiec siedzący obok kręci się coraz bardziej, nie może usiedzieć w miejscu.
- Zaraz zobaczysz, zaraz zobaczysz! – powtarza przejęty do granic, ściskają rękę dziewczynki tak mocno, że aż boli, ale ona prawie tego nie czuje, podekscytowana tak samo jak on.
Droga wije się przez pradawną jodłową puszczę. Dziewczynka nigdy w życiu nie widziała tak wspaniałych drzew. Odchyla głowę i patrzy w górę, gdzie poprzez gałęzie przebijają się promienie słońca. Powietrze pachnie cudnie: żywicznie i grzybowo. I… ciepło. Dziewczynka przymyka powieki i rozkoszuje się tym zapachem, tym dniem, towarzystwem tych dwojga: swego przyjaciela i jego cioci…

Kobieta otwiera oczy. Wolno, niechętnie. Zostałaby tam, w przeszłości, już na zawsze, ale jest tu i teraz. Do Nadziei musi dopiero dotrzeć. Czy jednak trafi? To było tak dawno…
Wsuwa komórkę do kieszonki kurtki, tuż przy sercu, by czuć jej zbawczy kształt i wstaje z klęczek. Teraz ma cel: odnaleźć drogę do domu. Jedynego, w którym chciała się teraz znaleźć. Tam, gdzie może odzyska to, co – wydawało się – utraciła na zawsze. Nie, nie miłość tamtego chłopca, który teraz był mężczyzną, a radość życia i… szacunek. Szacunek do samej siebie.


***

Sześcioletnia Lila nieustraszenie wędrowała leśną ścieżką. Krótkie nóżki poniosły ją najpierw przez zarośnięty chwastami ogród, potem dziurą w płocie przepełzła do sadu, przebiegła przez łąkę i wreszcie doszła do lasu.
Szła szybko, ocierając co chwila łzy.
- To m ó j dom, m ó j tatuś i  m o j a mama – cały czas słyszała pełne nienawiści słowa przybranej siostry. – Ty, smarkulo, nie masz tu nic do roboty. Idź sobie!!
I tego dnia poszła.
Nie miała kogo prosić o pomoc.
Ojciec nauczył ją – ostrym słowem, a czasem biciem - by nie sprawiała kłopotu, nie plątała się pod nogami, nie zwracała na siebie uwagi. Najczęstszymi słowami, jakie słyszała były: „Idź się pobawić!”, „Nie kręć mi się tu!”, „Daj mi spokój!”. Gdy był pijany, słowa zmieniały się w przekleństwa, a pięści szły w ruch, Lila nauczyła się więc być niewidoczna. Poznała wszystkie kąty starego domu, drogi ucieczki i kryjówki. Wiedziała jak niepostrzeżenie umknąć do ogrodu i dalej, przez sad do lasu.
Mimo to każdego wieczoru z nadzieją czekała na powrót ojca z roboty, a gdy był w dobrym humorze, pytała nieśmiało:
- T-t-tatu-u-usiu, p-pobawisz się ze-e-e mną?
Ojciec albo wtedy wpadał w furię, łapał dziewczynkę za ramionka i potrząsał, krzycząc:
- „Ze mną”! Powiedz „ze-mną”!
- Z-z-e-e-e – zaczynała posłusznie i już nic oprócz tego eeee nie przechodziło jej przez gardło. On wtedy puszczał dziecko, pocierał twarz i oczy, po czym szedł do kuchni, brał butelkę i zamykał się w swoim pokoju.
Gorzej było, gdy zaczynał płakać.
Patrzył na córkę z zaciśniętym zębami, a po policzkach spływały mu łzy.
Lila uciekała wtedy. Jak najdalej. Czując w sercu wielki smutek. Choć nie tak straszny, jak tego dnia, gdy dowiedziała się, że to ona zabiła swoją mamę. Że gdyby nie Lila, mama by żyła, a tata byłby szczęśliwy…
Mimo to co dzień na ojca czekała. I pytała, gdy tylko miał lepszy humor:
- T-tatu-u-usiu, p-p-pobawisz się…?
Kilka miesięcy temu, a więc strasznie dawno dla małej dziewczynki, w starym domu zawitała kobieta z córeczką nieco od Lili starszą. Jakaż była początkowo radość dziewczynki i jakie później rozczarowanie, gdy okazało się, że przybrana siostra nie zostanie jej przyjaciółką, że Ela, zamiast pokochać, znienawidzi dziecko od pierwszego spojrzenia i zrobi wszystko, by małej się pozbyć.
Matka Elżbiety, nowa żona pana Stacha Borowego, była kobietą dobrego serca, na początku dbała o obie dziewczynki – i prawdziwą córkę, i tę przybraną, która patrzyła na kobietę wielkimi brązowymi oczami, pełnymi nadziei, ale… zbyt dużo miała obowiązków na zaniedbanej gospodarce, by zauważyć – skrzętnie przez swą córkę ukrywaną – niechęć do dziewczynki. Nie chciała też widzieć, jak jej mąż traktuje rodzone dziecko. Parę razy napomknęła, że sąsiedzi mogą zauważyć siniaki na rękach Lilki, ale osadził żonę jednym warknięciem. Umilkła więc, przyrzekając sobie, że Elżuni bić nie pozwoli.
Lila zaś nie skarżyła się. Ojciec nienawidził, gdy przychodziła do niego ze swymi małymi kłopotami: rozdartą sukienką, stłuczonym kolankiem, zagubionym pluszowym pieskiem – jedną z nielicznych zabawek, jakie miała.
We wsi wszyscy wiedzieli, że kochał pierwszą żonę i nie mógł przeboleć jej śmierci, za którą obwiniał małą. Nie krył się z tym ani przed sobą, ani przed dzieckiem, zaś sarkanie sąsiadek go nie obchodziło. Lila nie chodziła głodna, brudna czy obdarta – i to wystarczyło. Większość dzieciaków we wsi była gorzej traktowana, a siniaki po ciężkiej ręce ojca czy matki nosiły nie tylko na ramionach…Nie przyszło mu do głowy, że może i mali sąsiedzi biegali samopas całymi dniami, ale w domu ktoś ich jednak kochał. Jego córka, odrzucona przez rówieśników przez jąkanie, nie miała nikogo takiego.
Dzieciństwo Lili byłoby smutne, gdyby nie wspaniała, nieograniczona wyobraźnia. To właśnie wyimaginowani przyjaciele ratowali dziecko przed dotkliwą samotnością.
Teraz też, idąc przez skąpany w słonecznych promieniach las, dyskutowała zawzięcie z niedawno wymyśloną Logopedą. To imię usłyszała kiedyś od macochy, która namawiała męża, by poszedł z dziewczynką do specjalisty. Lila, pełna nadziei, potakiwała słowom pani Marii, ukryta za drzwiami, ale wizyta u tajemniczej nieznajomej nie doszła do skutku. Ojciec coś tam odmruknął, zbył kobietę gniewnym: - Może później, po sianokosach. - I zapomniał o sprawie. A Lila jak się jąkała, tak jąkała. Za to zyskała niewidoczną przyjaciółkę o egzotycznym imieniu.
- I w-widzisz, droga Logo-o-opedo – mówiła teraz, idąc raźnym krokiem przez las – tak do mnie Elżunia krzyczała. To jej do-o-m, jej ma-ama i nawet mój tatuś jest je-ej! A potem po-owiedziła, że jeśli sobie nie pójdę, to ona uto-opi mojego Miśka w stu-udni. Co więc miałam zrobić? – Przycisnęła do piersi pluszaka, wyliniałego, przybrudzonego pieska, który był z Lilą od urodzenia, przytuliła do z całych sił. – Nie da-am utopić Mi-i-i-i… - dziewczynka przełknęła głośno niesforną samogłoskę. - T-to koniec! – wykrzyknąwszy te słowa stanęła nagle. W zaroślach rosnących wzdłuż drogi rozległ się bowiem tajemniczy szelest.
Lili nikt nie przestrzegał przed samotnymi wędrówkami i złymi ludźmi. Zamiast więc rzucić się teraz do ucieczki, stała z wyciągniętą szyją, próbując wypatrzeć coś w zielonym gąszczu.
To coś ujawniło się nagle: na ścieżkę wyszedł… koń. Wieeelki – dla sześcioletniego dziecka wszystko było przecież takie wieeelkie – brązowy koń. Podszedł do znieruchomiałej z wrażenia dziewczynki, pochylił nad nią łeb i dmuchnął w jasne włoski, aż małej grzywka na czole podskoczyła.
- Oooch – westchnęło dziecko. – J-jednorożec…
Koń odwrócił się i skierował tam, skąd się wynurzył, po czym wyczekująco spojrzał na dziewczynkę.
- N-nie odchodź, koniku! – zakrzyczała Lila, szukając po kieszeniach czegoś, co mogłoby zatrzymać nowego przyjaciela.
Koń czekał na nią z cierpliwością w wielkich ciemnych oczach. Podeszła do niego z krówką w wyciągniętej rączce. Powąchał, wziął delikatnie cukierka, przełknął i nadal czekał, przestępując z nogi na nogę i parskając cicho. Wreszcie zrobił parę kroków na przód. Lila za nim. I tak ruszyli na wspólną wędrówkę, która skończyła się, nim dziecko zdążyło się zmęczyć.
Koń stanął w pewnym momencie i pochylił głowę. Coś, zwinięte na leśnym poszyciu, jęknęło cicho. Lila bez namysłu podbiegła do skulonej istoty i aż wstrzymała oddech: chłopiec! Na mchu leżał, nieco od niej starszy, czarnowłosy, utytłany w błocie chłopiec. Trzymał się za nogę, z której spływała krew. Krew! Dziewczynka zrobiła wielkie oczy, ale nie rzekła ani słowa, nie uciekła i nie zemdlała, za to szepnęła z zachwytem: - Wilkołak! – tak cicho, by nie spłoszyć nieznajomego. Ale on nie był skory do ucieczki. Na zranionej nodze nie mógł zrobić ani kroku.
Podniósł na małą pełne bólu, czarne oczy.
- I cziewo smatrisz sja? I czego się gapisz? – w jego głosie zabrzmiała wrogość.
Dziewczynka, niezrażona odpychającym tonem, podeszła bliżej i przykucnęła przy chłopcu, przyglądająć się mu wielkimi oczami. Nie, to nie wilkołak, to elf! Ranny elf na dodatek!
- Masz krew na nodze – powiedziała, dotykając paluszkiem nogawki spodni. – Przynieść ci wody?
- Na co mnie woda? – prychnął i przygryzł wargi, by nie widziała, jak bardzo cierpi. Oczy miał jednak suche. Od chwili wypadku nie uronił ani jednej łzy.
- Mogę obmyć ranę i owinąć liśćmi – zaoferowała się dziewczynka.
W pierwszej chwili chciał ją skląć w obu znanych sobie językach: po rosyjsku i po polsku, ale zrozumiał, że to głupie dziecko jest jego jedyną szansą. Jeszcze długo nie zaczną go szukać, a gdy w końcu zaczną, może być za późno. Tutaj nikt z drogi go nie zauważy.
- Ty słuchaj, malieńkaja – z całych sił starał się mówić spokojnie, by nie zrazić dziecka – masz tutaj chusteczkę – podał dziewczynce brudny skrawek materiału – przywiąż ją do drzewa przy drodze…
- Tutaj nie ma drogi – zauważyło dziecko, rozglądając się.
- Przy drodze, którą ty priszła – wyjaśnił cierpliwie, choć chciało mu się płakać. – Żebyś nie zabyła
- Nie co? – mała potrząsnęła głową.
- Nie zapomniała – niemal jęknął – gdzie mnie znaleźć! Wyjdź na drogę, przywiąż do krzaka chusteczkę, a potem wróć do wsi i wezwij pomoc. Przyprowadź tu moją ciotkę, Anastaziję.
Lila słuchała uważnie. Bardzo podobała się jej misja, z którą miała ruszyć do wsi, tajemnicze słowa, które wypowiadał chłopiec i ich melodyjny dźwięk.
- Nie znam ciotki Anastazji, ale znam sołtysa. Może być? – zapytała rzeczowo, wstając i otrzepując sukienkę.
- Możet być. – Chłopiec opadł na mech, zamykając oczy.
- Nie umrzesz do mego powrotu? – upewniła się Lila, sięgając do kieszeni. – To dla ciebie – podała mu wymiętoszoną krówkę. – Lek na całe zło, jak mówi ciocia Marysia. – Ponieważ nie otworzył oczu i nie wyciągnął ręki, położyła słodycz obok niego.
- Idź, malieńkaja. Tylko się pospiesz.
No jasne! – Lila, zaaferowana, pobiegła przez las, potykając się co chwila. Musi uratować tego elfa! Objerzała się jeszcze, czy aby na pewno nie zniknął, ale nie – leżał tak, jak go zostawiła, a koń stał pochylony nad nieruchomą sylwetką.
Dziewczynka wypadła na drogę. Stąd nie było widać ani chłopca, ani zwierzęcia. Już miała ruszać w stronę wsi, gdy przypomniała sobie o chusteczce. Niezgrabnie przywiązała ją do gałęzi krzaka i…

- P-panie sołtysie, p-panie sołtysie! – krzyczała, stojąc w ciemnej sieni. Po chwili usłyszała człapanie i opryskliwy głos:
- Czego tam?
- P-panie so-o-ołtysie, szybko! Ch-chło-opiec jest ranny, m-może już nie-e-e żyje! Trzeba zaba-a-andażować mu n-n-nogę! – Im bardziej starała się mówić jasno i przekonująco, tym jąkanie stawało się uciążliwsze.
- Co ty gadasz, mała? – odburknął mężczyzna, podciągając opadające z wielkiego brzucha spodnie. – Jaki chłopiec?
- Zna-a-alazłam w le-e-e-e-e… - Lila zacięła się na amen. Umilkła więc nieszczęśliwa.
Sołtys machnął ręką i wrócił do kuchni, gdzie popijał w samotności popołudniowe piwo, ale mała, o dziwo!, nie dała się zbyć. Przytrzymała zamykające się drzwi i wsunęła głowę do środka.
- Trze-e-eba mu pomóc, bo u-u-umrze!
- Kto, do diabła?!
- S-s-s-yn Anastazji!
Sołtys nagle zapałał zainteresowaniem. Od dawna smolił cholewki do pięknej sąsiadki, która mieszkała z półdzikim ruskim chłopakiem na skraju wsi. Miał teraz sposobność ją odwiedzić. Chwycił beret, naciągnął na łysiejącą czaszkę i ruszył do wyjścia, nie oglądając się na drepczącą za nim dziewczynkę.
- Anastazja! – krzyczał parę chwil potem, stojąc na ganku.
Odpowiedziała mu cisza. Rozejrzał się po schludnym, zamiecionym podwórku. Z obory dobiegł go kobiecy głos i w drzwiach pojawiła się smukła, czarnowłowa kobieta, niosąc wiadro parującego mleka z południowego udoju.
- O, goście – rzekła na widok sołtysa bez entuzjazmu. – Co tam, Tadeusz?
- Zaprosisz na czaj? Sprawę mam…
- A jaką ty do mnie sprawę możesz mieć? – prychnęła, stawiając wiadro na schodkach ganku. Mężczyzan ani się schylił, by pomóc dźwignąć ciężar. Stał w drzwiach, międląc źdźbło trawy. Przysłuchująca się temu Lila wyczuła, że między tym dwojgiem nie ma sympatii, wprost przeciwnie. Postanowiła więc działać, nim zaczną się krzyki, jak czasem u niej w domu.
- Proszę pa-a-ani, pani syne-e-e-k…
Kobieta zwróciła na nią czarne oczy, jej twarz złagodniała. Patrzyła na małe, zaniedbane dziecko, usiłujące coś wykrztusić i serce się jej ściskało z litości. Była jedną z nielicznych sąsiadek, które Lila cokolwiek obchodziła.
- Twój chłopak pono ranien – odezwał się sołtys, przerywając dziewczynce zniecierpliwiony.
- Aleksiej? Ranny? – Kobieta uniosła ciemne brwi. Obejrzała się na łąkę, na której powinien paść się koń i pokręciła głową. Pewnie znów gdzieś urwisa poniosło.
- M-m-ma krew na no-o-odze – odezwała się dziewczynka. – Wy-y-ygląda na to, że umie-e-era.
Anastazja Limanowa zaniepokoiła się, bo przecież każdy, kto miał choć odrobinę miłości w sercu by się zaniepokoił. A ona kochała przybranego syna.
- Gdzie on jest? – zapytała łagodnie, kucając naprzeciw dziewczynki.
- W lesie – odrzekła mała. – Pokażę drogę.
Kobieta kiwnęła głową, wyciągnęła do dziewczynki rękę, a gdy ta ujęła ją, zdumiona, rzekła z uśmiechem:
- Pójdziemy razem.
- Pójdę z wami – mruknął sołtys, próbując ukryć wściekłość, że znów nic z umizgów nie wyszło, a ta upośledzona smarkula Borowego zwróciła na siebie całą uwagę pięknej Anastazji.
W powrotnej drodze jego wściekłość przybrała na sile, musiał bowiem dźwigać mdlejącego co chwila chłopaka, a Anastazja jak nie była nim, sołtysem, zainteresowana, tak nie była. I to nie jemu dziękowała, gdy chłopak znalazł się bezpiecznie w swoim łóżku, a pogotowie było w drodze, a tej małej właśnie…
Lila przysiadła cicho jak mysz w kącie pokoju, przenosząc niespokojne spojrzenie z dorosłych na chłopca. Leżał biedak niemal tak biały na buzi, jak poduszki wokół, z zamkniętymi oczami, oddychając szybko i płytko. Gdy gospodyni wyszła odprowadzić sołtysa na ganek, Lila podeszła na palcach do łóżka, oparła łokcie o materac i przyglądała się chwilę ocalonemu. Otworzył oczy tak nagle i wbił w błękitne oczy dziewczynki spojrzenie tak ostre, aż drgnęła przestraszona.
- Nie płakałem – wyrzucił z siebie, jakby to akurat było najważniejsze.
Dziewczynka energicznie pokręciła głową.
- Nie płakałeś – dodała stanowczo, jakby sam gest nie wystarczał.
- Uratowałaś mnie – znów to przeszywające spojrzenie, choć tym razem w czarnych oczach chłopca błysnęła odrobina ciepła. Lila przytaknęła radośnie. – Nie mów nikomu o tym  koniu! – zażądał. – Nie kradłem go, chciałem tylko pojeździć!
- Nie powiem! – zapewniła gorąco.
Przyglądał się jej przez chwilę i wreszcie bladą, ściągniętą bólem twarz chłopca rozjaśnił uśmiech.
- Spasiba, malieńkaja… Ja będę twój drug, przyjaciel, do końca życia. Przysięgam.

I dotrzymałeś przyrzeczenia, Aleks. Tamtego dnia, najszczęśliwszego, jaki pamiętam z dzieciństwa, skończyła się moja samotność. Na krótko, zaledwie na parę miesięcy, ale potem już nic nie było takie samo jak sprzed twojego pojawienia się…