Na co czekamy?

Wiecie, co zauważyłam? Życie jest jednym wielkim czekaniem. Kurczę, nie potrafimy żyć tu i teraz, cieszyć się tym, co mamy. Zamiast tego każdy dzień jest oczekiwaniem na coś. Na wiosnę, na zimę, na wypłatę, na zwrot podatków, na klucze do nowego mieszkania, na paczkę z książkami, na dziecko, na ślub, na rozwód...
Nawet ja, mieszkając sobie spokojnie w WYCZEKANYM domku, wykonując zawód najmniej stresujący na świecie (przynajmniej tak się to ogółowi wydaje) zamiast się cieszyć tym, co mam, czekam... Na ukończenie nowej powieści, na jej wydanie, potem na wejście na Topki... I to nie jest oczekiwanie z piosnką na ustach, w przerwach między pisaniem kolejnej, wychowywaniem synka, a pieleniem ogródka. Nie. Ja naprawdę się stresuję i nie śpię po nocach! Nadchodzi dzień premiery. Książka jest pięknie wydana. Okej. Wchodzi na listy przebojów. Jest dobrze. Piszecie do mnie dobre maile, dzielicie się wrażeniami. Jest bardzo dobrze. A ja? Ja już się boję, czy następna dorówna tej właśnie, wczoraj wydanej!
No luuudzie kochani...
Obecnie, oprócz czekania aż ukończę książkę na maj i następną na czerwiec, czekam: na wiosnę, na koniec remontu, na sierpień (Adela), na nowe okładki, na mail od nowego wydawcy, na sobotę (eskapada do Warszawy i buszowanie po empiku), na przyszły wtorek (węgiel), na... Wmiękłam od tego czekania. Chciałabym zwinąć się pod kołdrą w kłębek i wyjść, gdy już będzie jutro, wiosna, wtorek, sierpień i tak dalej.

Słuchajcie, laski, na co Wy czekacie?
I jak sobie radzicie z tym czekaniem?
Czy jest wśród Was choć jedna dusza, która żyje chwilą i nie czeka na nic???